30 czerwca 2018

ROZDZIAŁ 8. 'WYCZUWAM TWOJE ZWĄTPIENIE, PODAM CI TERAZ SWĄ DŁOŃ'

*Cassandra*

   Jest pieprzona 20:00, a odkąd Tomlinson przywiózł mnie do domu nie ma z nim żadnego kontaktu. Nawet głupiego telefonu. A najgorsze jest to, że moje auto zostało u niego i nie wiem co oni z nim robią. Pieprzony manipulant! Zbajerował mnie. Najpierw pojechał na policję pod pretekstem, że ktoś nas śledzi, potem zawiózł mnie do domu i teraz czekam kolejną godzinę nim ten idiota znów się do mnie odezwie.
   Wiedziałam, że lepiej nie jechać z nim tym motorem, ale zmusił mnie, nie miałam wyboru i zostawiłam tam ten samochód. Gdybym się nigdy nie zgodziła na to szaleństwo, miałabym swojego mercedesa tu, pod budynkiem, na parkingu. Ale jak zwykle, nie pomyślałam 5 razy nim coś zrobiłam i znów się wkopałam. No tak, to było oczywiście do przewidzenia. Nie, przecież ja już dziś nie odzyskam tego auta. Na co innego liczyłam?
   Skończyłam zmywać naczynia po posiłku, który sobie wcześniej zrobiłam, zakręciłam wodę i wytarłam ręce w ścierkę leżącą tuż obok. Wraz z tym, do moich uszu doszedł dźwięk dzwonka domofonu. Odeszłam od blatu i przeszłam na korytarz. Podeszłam do urządzenia zamontowanego przy drzwiach wejściowych i wcisnęłam niewielki przycisk.
- Cassandra Miller, słucham — zaczęłam zmęczonym głosem.
Raczej marne szanse, że to będzie ktoś. Kogo oczekuję.
- Dobry wieczór, pani Miller. Czy mogłaby pani zejść na chwileczkę na dół? — usłyszałam w głośniku głos mojego portiera, pana Fostera. Pomocny człowiek jakich mało.
- Tak, jasne. Zaraz będę — odpowiedziałam i usłyszałam sygnał kończący rozmowę.
   Nachyliłam się i wzięłam z podłogi czarne vansy, a potem wcisnęłam je na stopy. Z komody obok zabrałam klucze i wyszłam z apartamentu. Po zamknięciu drzwi od razu wsiadłam w windę, która natychmiast zjechała na dół.
   Jestem ciekawa co znów się dzieje, że zostaję wzywana przez portiera. Mam tylko nadzieję, że nie było żadnego włamania. To chroniony budynek i liczę na to, że nie zawita tu jakiś złodziej.
   W mniej niż minutę zjawiłam się w lobby i zastałam 10-osobowy tłum. Co jest, do cholery? To nie jest jakiś hotel, to budynek mieszkalny i o ile wiem, nikt tu, oprócz mnie, nie wynajmuje mieszkań.    Podeszłam do kontuaru. Na stukot moich butów portier podniósł głowę znad jakiś dokumentów i spojrzał na mnie.
- Co to za ludzie? — zapytałam wprost, a on spojrzał za mnie.
- Oni? Właściwie to dokładnie nie wiem. Chyba jakieś spotkanie rodzinne i czekają na kogoś czy coś. — Wzruszył ramionami. — No, ale nie po to prosiłem, by pani przyszła.
- W takim razie co się dzieje? Coś na monitoringu zob...
- Nie, nie — uspokoił mnie. — Wszystko jest w porządku. Po prostu nie mogłem do pani przyjść, bo mam tu kilka rzeczy do zrobienia, a mam coś, co należy do pani.
- Niby co takiego? — zapytałam, marszcząc czoło.
- Był tu taki mężczyzna, blondyn, a przynajmniej tak mi się wydawało. Może był farbowany, nie wiem. Mówił, że odstawił pani auto gdzieś na parkingu i prosił bym oddał pani klucze — wyjaśnił i dał mi je do rąk.
- Dziękuję. - Kiwnęłam głową. — Jeśli to wszystko, to dobranoc — powiedziałam, odchodząc powoli do windy.
- Dobranoc, pani Miller — powiedział uprzejmie.
   Wcisnęłam przycisk przy windzie, a gdy jej drzwi się otworzyły, weszłam do środka i wybrałam numer ostatniego piętra. Spojrzałam na klucze i obróciłam je w dłoni. Chwila... blondyn? Wysłał tu Nialla z moim autem zamiast sam się pofatygować? Widzę, że to prawdziwy idiota. Nad każdym ma władzę, każdym manipuluje i rządzi. Nie pozwolę na to, żebym dołączyła do tego grona. Nawet w najgorszych snach.
   Winda się zatrzymała, a ja w szybkim tempie wyszłam do holu, otworzyłam apartament i rzuciłam klucze gdzieś w kąt. Chwyciłam swój telefon i wybrałam numer tego popaprańca.
- Halo?
- Na serio to zrobiłeś, Tomlinson?! — naskoczyłam na niego.
- Kurwa, co ja ci takiego zrobiłem, że od razu się na mnie drzesz?
- Co zrobiłeś? Może pogadajmy o tym czego nie zrobiłeś!
- Przestań krzyczeć albo się rozłączę — warknął.
- Miałeś odstawić mi samochód, ale zamiast tego przyjechał tu Niall i w dodatku zostawił klucze u portiera.
- Tak i co z tego?
- To, że to ty miałeś mi go odstawić i z pewnością o wiele wcześniej.
- Przeszkadza ci, że Horan ci je odwiózł? Myślałem, że to jego lubisz. Oh, chyba, że chciałaś mnie znów zobaczyć — zadrwił z mojej wypowiedzi.
- Jesteś zdrowo popieprzony, Tomlinson — stwierdziłam.
- Raczysz wyjaśnić mi o co ci chodzi? Co za różnica, kto odwiózł twoje auto?
- Taka, że to ty miałeś to zrobić, a nie wysyłać kogoś innego. Nie wiedziałam, że jesteś taki zapracowany. Tak podziałała na ciebie sprawa z policji jak pojechaliśmy do Zayna czy po prostu kochasz, gdy inni wyręczają cię w twoich obowiązkach?
- Zaraz, kiedy niby zeszliśmy na temat policji? Nie przypominam sobie bym o tym coś mówił.
- To nie ma nic do rzeczy — syknęłam.
- Nie ma? To po cholerę o tym wspominałaś? I kto tu jest popieprzony? Pomyśl czasem jak coś powiesz.
- Jesteś idiotą, tyle ci powiem.
- Dzięki. Jak nie masz już nic do powiedzenia to skończ, a nie masz do mnie pretensje z niewyjaśnionego powodu — powiedział zdenerwowany.
- Nie, jeszcze nie skończyłam. Masz mi powiedzieć po co byliśmy na tej policji. Co się dzieje?
- Mówiłem, że nic ci nie powiem.
- Powiesz. W tej chwili — nakazałam.
- Po moim trupie — wycedził.
- Dobra, jak nie dziś, to jutro się dowiem.
- Nie bądź tak optymistycznie nastawiona do tego. Nie było tematu, jasne, Milller? Na razie.
- Czekaj!
- Czego chcesz? — jęknął.
- Nie wiesz czegoś. Co jeśli powiem ci, że wiem, że ktoś nas śledził? — zapytałam sprytnie.
- O czym ty pierdolisz? Skąd to wiesz?
- Podsłuchałam twoją rozmowę z Zaynem. Myślałeś, że jestem aż tak głupia, że nie zrobiłabym tego?
- W takim razie: gratuluję, Miller. Naprawdę gratuluję. Mówiłem ci, że jeśli ci powiem, mogę wysłać cię na śmierć, teraz jesteś w niebezpieczeństwie. Brawo.
- Co? — Wstrzymałam oddech.
- Mówiłem, byś odpuściła, ale byłaś namolna. Zresztą jak zwykle. Skoro teraz wiesz, że ktoś nas śledzi, spróbuj się obronić, bo ja ci teraz nie pomogę.
- Czekaj, co?!
- Słyszałaś. Myślałem, ze jeśli nic nie będziesz wiedziała o tym, uda nam się zmylić tych ludzi, ale się dowiedziałaś, więc i oni się dowiedzą, że ty wiesz o nich i zechcą cię zaatakować. Człowiek inaczej się zachowuje, gdy wie o co chodzi. Poznają się po tobie. Ściągnęłaś na siebie kłopoty.
- Nie masz zamiaru mi pomóc? — przeraziłam się.
- Chciałem, ale wszystko zrujnowałaś, bo podsłuchiwałaś. Był jeszcze cień szansy, teraz go nie ma. Gdybym wiedział, z pewnością nie zabrałby, cię na ten komisariat.
- To co ja mam zrobić?
- Masz broń ode mnie, więc ją przy sobie noś. Na razie nic innego nie możemy zrobić.
- A mogę chociaż wiedzieć kim oni są?
- Kiedyś się może dowiesz, ale nie teraz.
- A co jeśli jednak mnie zaatakują?
- Będziesz miała broń, mówiłem ci. Gdybyśmy mogli, to byśmy ci pomogli. Ale on będzie wiedział, że jesteśmy z tobą i wtedy na pewno naskoczy. Na obecną chwilę nic nie można zrobić.
- Czyli mam czekać na śmierć, tak?
- Nie zrobi ci nic, jeśli będziesz udawać, że ich nie widzisz. Zachowuj się tak jak zawsze i może będzie w porządku. Jak tylko sytuacja się poprawi, pomożemy ci.
- Wiesz co? Teraz to pieprz się, Tomlinson!

***

   Nadszedł czwartek. Jak to czwartek, im dalej od poniedziałku, a bliżej piątku — tym lepiej. Choć i tak muszę przyznać, że ten tydzień nie był najgorszy, a przynajmniej do najgorszych nie należał.
   Poniedziałek jak każdy poniedziałek był ciężki, bo rozpoczął nowy tydzień, ale potem jest w miarę z górki. Wtorek — moje urodziny, środa — pół dnia z dupkiem, Tomlinsonem, wprawdzie nie wiem jak to wytrzymałam, ale jakoś poszło, mimo że kolejne pół dnia byłam na niego wściekła.
   No i czwartek, dziś znów, nie wiem jak to się stało, ale w pracy to nie jestem. Zamiast tego, sterczę tu na parkingu przed szpitalem. Kończę wypalać papierosa i myślę nad tym, czy wejść czy nie. Od ostatnich badań kontrolnych minęło jakieś pół roku i nie wiem co przez te 6 miesięcy mogło się zmienić w moim organizmie. Mam nadzieję tylko, że na lepsze, a nie na gorsze. Chociaż patrząc na to, że znów mam częste ataki astmy, na wiele liczyć nie mogę. Czasem myślę, że lepiej wyszłoby mi czekanie na to, aż się w końcu uduszę. Taka prawda, będę mieć astmę już do końca życia. Ile bym oddała, by raz na zawsze się z tego wyleczyć. Ale to tylko marzenie, a marzenia się spełniają, ale nie wszystkie i w tym tkwi problem.
   Wyjęłam telefon z kieszeni spodni i spojrzałam na wyświetlacz. Dochodzi 13:30, co oznacza, że moja wizyta będzie już za kilka minut. No nic, trzeba się z tym jakoś zmierzyć. Ostatni raz zaciągnęłam się szlugiem i rzuciłam niedopałek na asfalt. Zgniotłam pozostałość po papierosie butem i oderwałam się od drzewa, które rosło przy parkingu. Przyszłam na piechotę, super... Mocno jestem porąbana. Z telefonem w dłoni udałam się w kierunku szpitala.
   Otworzyłam ciężkie drzwi po części pokryte szkłem z zamiarem wejścia do środka, ale o mały włos nie wpadłam na malutką dziewczynkę na wózku, który prowadziła jej mama. Znam tą dziewczynkę, na oko 4-5 lat, pół roku temu, gdy ze zdrowiem mamy było gorzej, widziałam ją tu co tydzień, ale z drobną zmianą. Te pół roku temu miała jeszcze długie, lśniące, czarne włoski, teraz ma na głowie czerwoną chustkę w białe kwiatki, spod których nie wystaje żaden kosmyk włosów, ani śladu po nich. To wskazuje tylko na jedno.
   Dlaczego nawet tak małe dzieci muszę zmagać się z tym strasznym świństwem jakim jest rak? Bóg tak bardzo kara te niewinne maleństwa. A najgorsze jest to, że w większości przypadków to jest nieuleczalne.
   Przytrzymałam drzwi młodej kobiecie i jej córce, i spoglądałam na to, jak wyjeżdżają z ośrodka. Mała gniotła w dłoniach tyciego, pluszowego misia. Podniosła wzrok na mnie i uśmiechnęła się w moją stronę, a ja chcąc dodać jej otuchy i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze — odwdzięczyłam to. Jej mama, jakby nie mogła wymówić ani słowa, po prostu podziękowała gestem za przytrzymanie drzwi i zjechała z córeczką po rampie dla wózków.
   Jeszcze chwilę na nie patrzyłam, a potem sama weszłam do środka. Od razu doszedł mnie nieprzyjemny zapach środków dezynfekujących i innych zapachów charakterystycznych dla szpitala. Skrzywiłam się lekko, a gdy mój nos przyzwyczaił się już do tej woni, ruszyłam przed siebie. Mijałam wiele schorowanych osób, dorosłych jak i dzieci, i posyłałam im współczujące spojrzenia, pełne pocieszających myśli.
   Zawsze bolało mnie patrzenie na chore osoby, zawsze było mi jakoś inaczej na sercu, gdy widziałam taką osobę. Być może to przez to, że sama mam dużą styczność z tym tematem, a może dlatego, że sama wiem, jak to jest być nieuleczalnie chorym. Chyba doświadczyłam tego na własnej skórze. Może nie jest to aż tak straszne jak nowotwór, ale z pewnością nikomu tego nie życzę.
   Przeszłam przez pół korytarza i znalazłam się przed dużym kontuarem, za którym siedziała drobna pielęgniarka.
- Dzień dobry, mam umówioną wizytę do doktora Powella — powiedziałam na wstępie, zagryzając dolną wargę.
- Jest pani umówiona na 13:35? — zapytała, spoglądając na monitor komputera, a ja pokiwałam głową. — Pani... Cassandra Miller, zgadza się? — upewniła się.
- Tak, to ja.
- Gabinet nr 7. Proszę poczekać przy wejściu, doktor panią zawoła — poinstruowała mnie.
- Dziękuję. — Uśmiechnęłam się delikatnie i skierowałam się w wyznaczonym kierunku.
   Tylko niech pójdzie szybko i bezboleśnie. Co ja gadam? Na pewno zleci pobieranie krwi, a to nie jest bezbolesne. Już wolałabym pójść do dentysty, mimo że na razie nie jest mi to potrzebne. Dobrze, że przygotowałam się na to i na wszelki wypadek nic rano nie jadłam.
   Zgodnie z moim szczęściem, ponownie dzisiejszego dnia na kogoś wpadłam. Gdy podniosłam głowę, mogłam się tego spodziewać. Przede mną stał Payne i pierwszy raz widziałam go w kitlu, co zrobiło na mnie duże wrażenie. Trochę to się ze sobą nie łączy. Leczy ludzi, ale profesjonalnie posługuje się bronią, no więc...
- Cassandra? A ty co tu robisz? — Zmarszczył czoło. Zdziwiony? Woah, ja też bym była. Nie sądziłam, że zaraz po urodzinach tutaj trafię.
- Ja? No wiesz... Badania kontrolne.
- A do kogo idziesz? — zapytał, wkładając ręce do kieszeni fartucha.
- Doktor Powell — odparłam krótko.
- A, Powell! Świetny jest, dobrze się tobą zajmie.
- Wiem. To mój lekarz — odpowiedziałam. — Nie musisz mi uświadamiać jak dobry jest, wiesz?
- No tak. — Liam się zaśmiał.
- A ty co? Widzę, że już od rana na nogach.
- Niee — zająknął się. — Od wczoraj, od 7 wieczorem, dopiero kończę dyżur.
- Żartujesz? — Zrobiłam wielkie oczy. — Ja chyba nigdy nie ustałabym tyle na nogach. Jesteś już... 18 godzin na dyżurze. Poważny jesteś?
- Każda praca wymaga czegoś od człowieka. A ta praca to zawód na 24/7.
- Właśnie widzę...
- Pani Miller? — usłyszałam za plecami dodatkowy głos i natychmiast odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził.
- Już, chwileczkę — zwróciłam się do lekarza. — To ja idę, Liam.
- Leć. Jesteś w kontakcie z Tomlinsonem, tak?
- No jasne — odparłam, idąc tyłem do gabinetu, a w myślach dopowiedziałam sobie: przecież muszę. Odwróciłam się z powrotem i zobaczyłam, że lekarz zaprasza mnie gestem ręki do środka. — Dzień dobry, panie Powell.
- Witam, pani Miller. Chyba długo się nie widzieliśmy, prawda? — Uśmiechnął się przyjaźnie i weszliśmy do środka, a on zamknął za nami drzwi. — Co pani dolega?
- Chyba nic. Przyszłam na kontrolę.
- Ah, kontrolę. To musi pani wykonać wszystkie badania, tak jak zawsze, dobrze? USG, EKG, morfologia krwi...
   Morfologia krwi... I nadeszło właśnie to, czego nie chciałam. Co za ironia, że boję się igieł.

***

*Louis*

   Wszedłem do windy biurowca, nieprzerwanie wpatrując się w swój telefon, z którego czytałem 'poranne' wiadomości. Pożar dwie przecznice dalej, który stratował dziesiątki mieszkań, szczęście, że nie dotarł do firmy. Kolejny napad na sklep jubilerski, tym razem to nie ja. Ktoś próbował wwieść do Londynu narkotyki na sprzedaż. O! Teraz to ja.
   Uśmiechnąłem się do siebie i upiłem łyka kawy z kubka, który trzymałem w drugiej dłoni. Okej, może sam osobiście tego nie zrobiłem, ale chodzi o mój gang. Oczywiście, że nas nie złapali, mieli do czynienia z zawodowcami. Myśleli, że tak łatwo damy im się złapać? Towar wiozło dwoje moich ludzi. Zakryta rejestracja, gaz pieprzowy i przebrania załatwiły wszystko. Dobra, jednak nie wszystko, bo gliny zdołały przejąć każdy gram dragów i zostaliśmy z niczym. Jak na razie sprawą zajmuje się Malik, a przynajmniej próbuje. Jakoś to do nas wróci.
   Trzeba przyznać, że jest kilka plusów tego, że Zayn pracuje tam, gdzie pracuje. Ale pochwalę go dopiero, gdy zobaczę te narkotyki na własne oczy i gdy policja nie będzie nas o nic podejrzewać. Bo na razie chyba nie podejrzewa, a nawet jeśli, mam nadzieję, że Malik jakoś z tego wybrnął i nie wkopał nas w takie gówno. Jak pójdę do więzienia, to zamorduję go. Nie ma bata.
   Do moich uszu doszedł charakterystyczny dźwięk, oznajmujący, że winda się zatrzymała. Podniosłem wzrok znad ekranu smartfona i wyszedłem na korytarz, popijając co chwilę kawę. Jedyna rzecz, jaka powinna mnie obudzić. Docierałem już do swojego biura, ale na drodze coś mi stanęło. A raczej ktoś. Podejrzewałem, że pewnie niedługo tu to zobaczę, lecz nie myślałem, że nastąpi to tak szybko.
   Byłem w części sekretariatu, a widok, który miałem przed sobą zdecydowanie mnie nie dotyczył. Cindy siedząca na biurku i oplatająca nogami w pasie Harry'ego, który stał tuż przed nią i aż wsysał jej twarz, a raczej usta. Przyciskał ją coraz bardziej do tyłu i byłem pewien, że zaraz połowa tych teczek spadnie na ziemię.
   Odchrząknąłem tak mocno, jak mogłem, nie bardzo chętny patrzeniem się na to jak się liżą. Jak oparzeni odskoczyli od siebie i popatrzyli na mnie zdezorientowani. Blondynka zeszła z biurka i zaczęła poprawiać swoją spódnicę.
- L-Louis... nie wiedziałam, że dziś będziesz w firmie. Zazwyczaj nie przychodzisz tak późno — zaczęła mówić. Była naprawdę zarumieniona i w zdenerwowaniu poprawiała włosy.
- Styles, do mojego gabinetu — powiedziałem z powagą, patrząc na niego.
   Wyłączyłem telefon i schowałem do kieszeni marynarki. Ruszyłem do swojego biura, a kątem oka zobaczyłem, że Harry idzie za mną, układając na swojej koszuli krawat, który niemalże mu spadał już z szyi.
- Louis! Zrobię ci kawę — usłyszałem na sobą zestresowany głos Cindy. Aż takie przerażenie powoduję? No cóż.
- Nie trzeba, mam swoją — odpowiedziałem, unosząc papierowy kubek i wciąż idąc do siebie.
   Dotarłem do biura, wszedłem do środka i rzuciłem na ciemne biurko swoją teczkę. Kawę postawiłem obok, a sam opadłem na fotel za meblem. Harry wszedł zaraz za mną i zamknął za sobą drzwi, a następnie stanął przede mną. Otworzyłem swoją teczkę i powoli wyjmowałem z niej potrzebne papiery, a on nawet się nie odzywał.
- Zrobiłeś poranne raporty? — zapytałem w końcu.
- Ja... Że co? — Spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Czyli nie — stwierdziłem. — Daję ci godzinę. Już prawie 15:00, nie wygląda mi to na ranek. — Odpaliłem laptop, a teczkę postanowiłem na ziemi, pod biurkiem.
- Zrobiłbym, gdyby nie...
- Cindy — skończyłem za niego. Oderwałem wzrok od monitora i w końcu na niego spojrzałem i sztucznie się uśmiechnąłem. — No, co ty? Myślałeś, że coś ci zrobię za to, co widziałem przed chwilą? Ale zapytam wprost: Co ty odpierdalasz, Styles? — spytałem twardo.
- Ja... ale czekaj. O co ci teraz chodzi?
- Kurwa, powiem ci to, abyś zrozumiał, jasne? Nie wiem, jak wyrwałeś ją już po pierwszej randce i nie bardzo mnie to obchodzi, tak? Ale nie liżcie się na oczach ludzi, tu pracuje ponad 100 osób i sam wiesz, że jesteśmy profesjonalistami. Chcesz, to idź do swojego gabinetu i ją przeleć. Nie przeszkadza mi to, ale nie musicie robić tego w tamtej części firmy, okej?
- Woah... Nie wiedziałem, że powiesz aż tyle, ale skoro tak, to... Chwila, mam twoje pozwolenie czy jak? —Wyszczerzył się jak głupi.
- Taa, ty to chciałbyś.
- No, ale co do tych raportów, to gdybym nie zapomniał, to...
- Tak, Styles. — Przewróciłem oczami i poczułem wibracje po wewnętrznej stronie marynarki. Wyjąłem smartfona i zerknąłem na wyświetlacz. — A teraz idź mi stąd, robić te reporty, bo dzwoni Miller. — Machnąłem na niego ręką.
- O, to spytaj ją czy...
- Ja się nie będę o nic jej pytał. Chcesz, to sam do niej dzwoń. Do widzenia, Styles! — krzyknąłem i dopiero podziałało. Zrobił dziwną minę, podniósł ręce i zaczął cofać się do wyjścia.
- Tak, i kto tu wyrywa laski w pracy? — powiedział szeptem, ale zdołałem to usłyszeć i spojrzałem na niego groźnie.
- Wynocha! — ponownie krzyknąłem i w końcu wyszedł. Odebrałem i przyłożyłem telofon do ucha. — Tak? — Ścisnąłem nasadę nosa i zamknąłem oczy. Wykończy mnie kiedyś ten idiota. Jak nie wcześniej, to później.
- Myślałam, że już nie odbierzesz — usłyszałem w słuchawce ochrypnięty głos Cassandry.
- Bo? Po co mam odbierać od razu? Razem jesteśmy czy jak?
- Jezu, czy ty zawsze musisz coś dowalić?
- Specjalnie tego nie robię, ale mógłbym. — Zaśmiałem się złośliwie. Tylko, że nie usłyszałem, by coś odpowiedziała. Raczej nie jest do niej podobna ta cisza. — To... co chciałaś?
- Głupio mi to mówić, ale nie mam wyboru. Jesteś moją ostatnią deską ratunku i prawdopodobnie jedyną.
- Coś się stało? — Zmarszczyłem brwi, spoglądając ponad laptop, w okno.
- W pewnym sensie — mówiła takim głosem, jakby zmęczonym i pozbawionym wszystkich sił. — Mój przyjaciel jest na szkoleniu, przyjaciółka w Stanach, do rodziny z tym nie zadzwonię, a mój chłopak jest już byłym. Zostałeś mi tylko ty.
- Ale w jakim sensie? Możesz powiedzieć o co dokładnie chodzi?
- Szpital św. Anny. Wiesz gdzie to? — zapytała.
- No, wiem. A co to ma do tego? Jesteś w szpitalu?
- Przyszłam tu na piechotę, na badania kontrolne. Kilka minut temu miałam pobieraną krew i... uwierz, nie jestem na siłach, by nawet wstać z tej poczekalni. Poprosiłabym Liama, ale skończył już dyżur. A ja... naprawdę słabo się czuję i chyba sama nie dojdę do domu. Mógłbyś po mnie przyjechać? Chociaż w sumie, jeśli... nie, może lepiej nie...
- Mogłaś powiedzieć od razu o co chodzi. Już jadę. — Wstałem z fotela i zerwałem połączenie.
   Nie wiem, dlaczego robię to dla tej dziewczyny. Po prostu nie wiem. Chyba tylko dlatego, że jest jak ONA. Nie widzę innego powodu i nie próbuję się go doszukiwać. Tylko obawiam się, że mam coś nie tak z głową, bo ile razy bym na nią nie spojrzał, od niedawna mylą mi się osoby i myślę, że to ONA jest ze mną.

***

*Cassandra*

   Od telefonu do Tomlinsona czekam już 20 minut i dopiero teraz go widzę. Tak, mam chyba bardzo duże wymagania. Londyn jest ogromny i to cud, że przyjechał tu tak szybko. Tylko, że czas oczekiwania w moim odczuciu bardzo mi się wydłużył i z minuty na minutę czuję gorzej. Nie wiem co mi jest, chyba po prostu tak zareagowałam na igłę i tą probówkę. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie doszło do tego badania.
   To paradoks, że czuję się źle i dzwonię do tego idioty, a jestem w szpitalu i niemal każda osoba tu obecna mogłaby mi pomóc. Co ze mną jest nie tak? I jeszcze akurat Tomlinson! Gdyby nie to, że Tristan rzeczywiście jest na szkoleniu, a Kelly na innym kontynencie, nawet bym o nim nie pomyślała. Ale pomyślałam, bo został tylko on i nie miałam wyboru, jeśli chciałabym wrócić do domu. Cudowne życie.


   Nadszedł w moim kierunku, ubrany w garnitur, zapewne wyrwałam go z pracy. No, ale skąd miałam to wiedzieć? W odróżnieniu od niego — ja nie miałam już siły, by nawet siedzieć na tym krześle. Czułam, że oczy same zaczynają mi opadać i najbardziej bałam się, że zaraz stracę przytomność.
- A już myślałam, że jednak zostawisz mnie tu na pastwę losu — wychrypiałam, przyglądając mu się.
   Dobrze, że przynajmniej mogłam oprzeć głowę o ścianę, bo na pewno już dawno bym stąd spadła.
- Cholera, ty na serio nie wyglądasz za dobrze. Jesteś cała blada — stwierdził, gdy znalazł się bliżej mnie.
- No, raczej. Nie kłamałabym, aby mieć darmową podwózkę do domu — odpowiedziałam.
- Dasz radę wstać?
- A co mówiłam dzwoniąc? — zapytałam wzdychając.
- No tak, nie wiem po co pytam.
- To tak jak ja. — Zamknęłam oczy, ale zaraz ponownie je otworzyłam i schowałam telefon do torebki zwisającej z mojego ramienia.
   Podniosłam w górę rękę, dając mu znak, by pomógł mi się podnieść. Założyłam rękę za jego szyję, a on objął mnie w pasie i bardzo, bardzo powoli kierował nas do wyjścia.
- A może lepiej wezmę cię na ręce, co? — zaproponował.
- Po moim trupie — wycedziłam przez zęby. — Nie jestem twoją laską, byś mnie nosił.
- Dobra, po co te nerwy? Tylko pytam, jesteś osłabiona.
- Ale nie jestem głupia — odparłam. Westchnął i dalej mnie prowadził.
   Ze szpitala wyszliśmy po może 3 minutach i szczęście, że zaparkował tuż pod budynkiem, bo na tym upale to już dawno bym zemdlała. Usadził mnie bezpiecznie w aucie i ruszyliśmy spod szpitala.
- Mam tu jakąś sałatkę — powiedział, wyjmując ze schowka brązową torbę. — Zjedz, bo na pewno spadł ci cukier, a w takiej sytuacji, to nie marzy mi się, żebyś mi tu zemdlała i w ostateczności umarła.
- To twoje, nie zjem tego.
- I co z tego, że moje? Nieduża sałatka, głodny nie będę.
- Chcesz mnie otruć?
- Nie walcz ze mną. Po prostu weź to ode mnie, zanim spowoduję wypadek i oboje w nim ucierpimy — odpowiedział kreatywnie.
   Poddałam się i zabrałam z jego ręki torebkę. Otworzyłam ją i wyjęłam z niej nieduże, plastikowe, okrągłe pudełko. Otworzyłam je również ostrożnie i wzięłam plastikowy widelec dołączony do jedzenia.
- Sałatka grecka. Okej, raz kozie śmierć — westchnęłam i zabrałam się za spożywanie nawet dobrej sałatki.
- Czemu miałbym cię otruć? — zapytał po chwili.
- Ty mi powiedz, nie znam twoich myśli.
- Ja twoich też nie, więc korzystając z tego, że tu jesteś, chcę się dowiedzieć co z akcją — wyjaśnił, nieprzerwanie patrząc na drogę. Zaskoczył mnie, nie powiem.
   Popatrzyłam na niego i na chwilę się zamyśliłam.
- No? A więc? — drążył.
- Jeśli wam to nie przeszkadza, muszę jeszcze choć raz poćwiczyć przed obrobieniem tego banku. Na serio.
- Okej.
- Kiedy mogę zająć wam strzelnicę?
- Nie wiem, nawet jutro. — Wzruszył ramionami.
- Jutro? — upewniłam się, a on przytaknął. — Dobra, ale wieczorem. Rano muszę odebrać wyniki i w końcu pojawić się w pracy.
- Dlaczego mi się tłumaczysz? — zapytał.
- Próbuję zagłuszyć ciszę — odpowiedziałam kąśliwie.
- O, widzę, że już ci lepiej.
- Ta, nie bądź wróżbitą — odgryzłam się i wróciłam do sałatki.
   Ostatnie kilka kęsów i zamknęłam plastikowe opakowanie. Spojrzał na nie, a potem na mnie i w końcu, po minucie ciszy, się odezwał.
- Smakowało? — zapytał spod przymrużonych oczu
- Mogło być — odpowiedziałam krótko.
- Oddałem ci wszystko, co miałem zjeść. Ciesz się, że w ogóle coś dostałaś.
- No, przecież mówię, że smakowało. — Przewróciłam oczami. — Poza tym i tak mówiłeś, że nie będziesz głodny.
- Ale jednak miałem to dziś zjeść. Nie dali ci nic słodkiego po tym pobieraniu krwi? — zapytał podejrzliwie.
- Nic. — Zamknęłam oczy. — Dlaczego ty mi w ogóle pomagasz?
- Nie martw się, pomaganie ci nie wejdzie mi w nawyk.
- Pytałam, dlaczego, a nie...
- Lepiej będzie, jak nie będziesz pytać — odpowiedział poważnie.
   Nastało kolejne kilka minut ciszy. I nie wiem, czy miałam się z tego cieszyć, czy po prostu dobijało mnie to, że ktoś siedzi obok, ale się do mnie nie odzywa.
- Zapomniałbym — powiedział, gdy stanęliśmy na światłach. — Miałem wpaść do ciebie i coś ci podrzucić, ale nie miałem czasu. Z tyłu na siedzeniu jest błękitna torebka, coś dla ciebie.
   Zmarszczyłam czoło i sięgnęłam ręką do tyłu. Rzeczywiście była tam ta torebka. Otworzyłam ją i wyjęłam to, co było w środku, a potem rozłożyłam, by dokładnie móc to zobaczyć. W rękach trzymałam białą koszulę.
- Czekaj... Czy to nie jest...
- No, jest identyczna jak ta, którą zalał ci Harry, prawda? — spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
- Dlaczego mi to dajesz?
- Coś ci się jednak należy za to oparzenie.
- Nie musiałeś mi jej kupować. To tylko bluzka.
- Mówiłaś, że była twoją ulubioną.
- Zapamiętałeś to? — Szeroko otworzyłam oczy. Zaskoczył mnie ponownie.
- Czemu miałbym nie pamiętać? Ale nie bój się, dziewczyną moją nie zostaniesz.
- Ha, ha, bardzo śmieszne. Kto chciałby być z takim idiotą, co?
- Ten idiota odwozi cię do domu i odkupił ci koszulę — odpowiedział z powagą. — Radziłbym ci przemyśleć to ponownie. Nie pierwszy raz ci pomagam.
- No, to... chyba możemy nazwać się przyjaciółmi, co?
- Skoro już musimy... — westchnął.
   Mimo tonu, jakim mówił, przez resztę drogi widziałam cień uśmiechu na jego twarzy. Ten dupek jeszcze kiedyś zmięknie.

***

___________________
Mam ogromną prośbę!
Ostatnio statystyki wyświetleń na blogu są bardzo słabe i nie wiem co robić. Potrzebuję reklamy. Jeśli możecie polecić mojego bloga innym, byłabym bardzo wdzięczna, wiele dla mnie to znaczy. Sama nie rozreklamuję bloga, próbowałam i słabo mi to idzie. Wiem, że są takie osoby, którym z pewnością to się uda. Możecie polecić to fanfiction na swoich blogach, dodawać linki czy nawet przesyłać swoim znajomym. Byłabym wdzięczna za każdą pomoc.
Liczę, że zdobędę trochę więcej czytelników ;)
/Perriele rebel

1 komentarz:

  1. Och, znam ten ból. A już szczególnie czas wakacji, sprowadził ciężkie czasy na mojego bloga. :( Także rozumiem.
    Przepraszam, że nie skomentowałam poprzedniego rozdziału, ale już jestem. Oczywiście przeczytałam tamten, ale dopiero teraz znalazłam odpowiedni moment na napisanie komentarza.
    Awww Louis przyjechał jej pomóc... Jak słodko. Szkoda tylko, że jednak nie wziął ją na te ręce. Nie wiem, czemu oni cały czas tak ze sobą walczą i nie mogą chociaż przez chwilę normalnie pogadać albo spędzić miło czas. Chętnie bym o tym poczytała😄
    Jednak mimo wszystko widać, że Louis z każdym rozdziałem coraz bardziej mięknie. Oby tak dalej! Niech nie zgrywa takiego twardziela, bo ja tu widzę, że Cassandra nie jest mu wcale taka obojętna. I ja już ich szipuję! <3 Nieważne, że jeszcze nie zaczęło między nimi iskrzyć. Ja i tak już ich szipuję i ja mówię, że oni będą razem. I ja tu nie widzę innej opcji. Mam nadzieję, że się rozumiemy ;)
    Ooo Liaś doktor... Ale fajnie! :D On jest taki kochany.
    Mrau mrau Harry i Cindy. Bierz ją, tygrysie😏 Jaki niewyżyty.
    Wyczekuję już z niecierpliwością następnego rozdziału i życzę dużo weny. ;*
    PS. Zapraszam w wolnej chwili również do mnie
    https://lajfisbrutalblogzaynmalikff.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń