30 czerwca 2018

ROZDZIAŁ 8. 'WYCZUWAM TWOJE ZWĄTPIENIE, PODAM CI TERAZ SWĄ DŁOŃ'

*Cassandra*

   Jest pieprzona 20:00, a odkąd Tomlinson przywiózł mnie do domu nie ma z nim żadnego kontaktu. Nawet głupiego telefonu. A najgorsze jest to, że moje auto zostało u niego i nie wiem co oni z nim robią. Pieprzony manipulant! Zbajerował mnie. Najpierw pojechał na policję pod pretekstem, że ktoś nas śledzi, potem zawiózł mnie do domu i teraz czekam kolejną godzinę nim ten idiota znów się do mnie odezwie.
   Wiedziałam, że lepiej nie jechać z nim tym motorem, ale zmusił mnie, nie miałam wyboru i zostawiłam tam ten samochód. Gdybym się nigdy nie zgodziła na to szaleństwo, miałabym swojego mercedesa tu, pod budynkiem, na parkingu. Ale jak zwykle, nie pomyślałam 5 razy nim coś zrobiłam i znów się wkopałam. No tak, to było oczywiście do przewidzenia. Nie, przecież ja już dziś nie odzyskam tego auta. Na co innego liczyłam?
   Skończyłam zmywać naczynia po posiłku, który sobie wcześniej zrobiłam, zakręciłam wodę i wytarłam ręce w ścierkę leżącą tuż obok. Wraz z tym, do moich uszu doszedł dźwięk dzwonka domofonu. Odeszłam od blatu i przeszłam na korytarz. Podeszłam do urządzenia zamontowanego przy drzwiach wejściowych i wcisnęłam niewielki przycisk.
- Cassandra Miller, słucham — zaczęłam zmęczonym głosem.
Raczej marne szanse, że to będzie ktoś. Kogo oczekuję.
- Dobry wieczór, pani Miller. Czy mogłaby pani zejść na chwileczkę na dół? — usłyszałam w głośniku głos mojego portiera, pana Fostera. Pomocny człowiek jakich mało.
- Tak, jasne. Zaraz będę — odpowiedziałam i usłyszałam sygnał kończący rozmowę.
   Nachyliłam się i wzięłam z podłogi czarne vansy, a potem wcisnęłam je na stopy. Z komody obok zabrałam klucze i wyszłam z apartamentu. Po zamknięciu drzwi od razu wsiadłam w windę, która natychmiast zjechała na dół.
   Jestem ciekawa co znów się dzieje, że zostaję wzywana przez portiera. Mam tylko nadzieję, że nie było żadnego włamania. To chroniony budynek i liczę na to, że nie zawita tu jakiś złodziej.
   W mniej niż minutę zjawiłam się w lobby i zastałam 10-osobowy tłum. Co jest, do cholery? To nie jest jakiś hotel, to budynek mieszkalny i o ile wiem, nikt tu, oprócz mnie, nie wynajmuje mieszkań.    Podeszłam do kontuaru. Na stukot moich butów portier podniósł głowę znad jakiś dokumentów i spojrzał na mnie.
- Co to za ludzie? — zapytałam wprost, a on spojrzał za mnie.
- Oni? Właściwie to dokładnie nie wiem. Chyba jakieś spotkanie rodzinne i czekają na kogoś czy coś. — Wzruszył ramionami. — No, ale nie po to prosiłem, by pani przyszła.
- W takim razie co się dzieje? Coś na monitoringu zob...
- Nie, nie — uspokoił mnie. — Wszystko jest w porządku. Po prostu nie mogłem do pani przyjść, bo mam tu kilka rzeczy do zrobienia, a mam coś, co należy do pani.
- Niby co takiego? — zapytałam, marszcząc czoło.
- Był tu taki mężczyzna, blondyn, a przynajmniej tak mi się wydawało. Może był farbowany, nie wiem. Mówił, że odstawił pani auto gdzieś na parkingu i prosił bym oddał pani klucze — wyjaśnił i dał mi je do rąk.
- Dziękuję. - Kiwnęłam głową. — Jeśli to wszystko, to dobranoc — powiedziałam, odchodząc powoli do windy.
- Dobranoc, pani Miller — powiedział uprzejmie.
   Wcisnęłam przycisk przy windzie, a gdy jej drzwi się otworzyły, weszłam do środka i wybrałam numer ostatniego piętra. Spojrzałam na klucze i obróciłam je w dłoni. Chwila... blondyn? Wysłał tu Nialla z moim autem zamiast sam się pofatygować? Widzę, że to prawdziwy idiota. Nad każdym ma władzę, każdym manipuluje i rządzi. Nie pozwolę na to, żebym dołączyła do tego grona. Nawet w najgorszych snach.
   Winda się zatrzymała, a ja w szybkim tempie wyszłam do holu, otworzyłam apartament i rzuciłam klucze gdzieś w kąt. Chwyciłam swój telefon i wybrałam numer tego popaprańca.
- Halo?
- Na serio to zrobiłeś, Tomlinson?! — naskoczyłam na niego.
- Kurwa, co ja ci takiego zrobiłem, że od razu się na mnie drzesz?
- Co zrobiłeś? Może pogadajmy o tym czego nie zrobiłeś!
- Przestań krzyczeć albo się rozłączę — warknął.
- Miałeś odstawić mi samochód, ale zamiast tego przyjechał tu Niall i w dodatku zostawił klucze u portiera.
- Tak i co z tego?
- To, że to ty miałeś mi go odstawić i z pewnością o wiele wcześniej.
- Przeszkadza ci, że Horan ci je odwiózł? Myślałem, że to jego lubisz. Oh, chyba, że chciałaś mnie znów zobaczyć — zadrwił z mojej wypowiedzi.
- Jesteś zdrowo popieprzony, Tomlinson — stwierdziłam.
- Raczysz wyjaśnić mi o co ci chodzi? Co za różnica, kto odwiózł twoje auto?
- Taka, że to ty miałeś to zrobić, a nie wysyłać kogoś innego. Nie wiedziałam, że jesteś taki zapracowany. Tak podziałała na ciebie sprawa z policji jak pojechaliśmy do Zayna czy po prostu kochasz, gdy inni wyręczają cię w twoich obowiązkach?
- Zaraz, kiedy niby zeszliśmy na temat policji? Nie przypominam sobie bym o tym coś mówił.
- To nie ma nic do rzeczy — syknęłam.
- Nie ma? To po cholerę o tym wspominałaś? I kto tu jest popieprzony? Pomyśl czasem jak coś powiesz.
- Jesteś idiotą, tyle ci powiem.
- Dzięki. Jak nie masz już nic do powiedzenia to skończ, a nie masz do mnie pretensje z niewyjaśnionego powodu — powiedział zdenerwowany.
- Nie, jeszcze nie skończyłam. Masz mi powiedzieć po co byliśmy na tej policji. Co się dzieje?
- Mówiłem, że nic ci nie powiem.
- Powiesz. W tej chwili — nakazałam.
- Po moim trupie — wycedził.
- Dobra, jak nie dziś, to jutro się dowiem.
- Nie bądź tak optymistycznie nastawiona do tego. Nie było tematu, jasne, Milller? Na razie.
- Czekaj!
- Czego chcesz? — jęknął.
- Nie wiesz czegoś. Co jeśli powiem ci, że wiem, że ktoś nas śledził? — zapytałam sprytnie.
- O czym ty pierdolisz? Skąd to wiesz?
- Podsłuchałam twoją rozmowę z Zaynem. Myślałeś, że jestem aż tak głupia, że nie zrobiłabym tego?
- W takim razie: gratuluję, Miller. Naprawdę gratuluję. Mówiłem ci, że jeśli ci powiem, mogę wysłać cię na śmierć, teraz jesteś w niebezpieczeństwie. Brawo.
- Co? — Wstrzymałam oddech.
- Mówiłem, byś odpuściła, ale byłaś namolna. Zresztą jak zwykle. Skoro teraz wiesz, że ktoś nas śledzi, spróbuj się obronić, bo ja ci teraz nie pomogę.
- Czekaj, co?!
- Słyszałaś. Myślałem, ze jeśli nic nie będziesz wiedziała o tym, uda nam się zmylić tych ludzi, ale się dowiedziałaś, więc i oni się dowiedzą, że ty wiesz o nich i zechcą cię zaatakować. Człowiek inaczej się zachowuje, gdy wie o co chodzi. Poznają się po tobie. Ściągnęłaś na siebie kłopoty.
- Nie masz zamiaru mi pomóc? — przeraziłam się.
- Chciałem, ale wszystko zrujnowałaś, bo podsłuchiwałaś. Był jeszcze cień szansy, teraz go nie ma. Gdybym wiedział, z pewnością nie zabrałby, cię na ten komisariat.
- To co ja mam zrobić?
- Masz broń ode mnie, więc ją przy sobie noś. Na razie nic innego nie możemy zrobić.
- A mogę chociaż wiedzieć kim oni są?
- Kiedyś się może dowiesz, ale nie teraz.
- A co jeśli jednak mnie zaatakują?
- Będziesz miała broń, mówiłem ci. Gdybyśmy mogli, to byśmy ci pomogli. Ale on będzie wiedział, że jesteśmy z tobą i wtedy na pewno naskoczy. Na obecną chwilę nic nie można zrobić.
- Czyli mam czekać na śmierć, tak?
- Nie zrobi ci nic, jeśli będziesz udawać, że ich nie widzisz. Zachowuj się tak jak zawsze i może będzie w porządku. Jak tylko sytuacja się poprawi, pomożemy ci.
- Wiesz co? Teraz to pieprz się, Tomlinson!

***

   Nadszedł czwartek. Jak to czwartek, im dalej od poniedziałku, a bliżej piątku — tym lepiej. Choć i tak muszę przyznać, że ten tydzień nie był najgorszy, a przynajmniej do najgorszych nie należał.
   Poniedziałek jak każdy poniedziałek był ciężki, bo rozpoczął nowy tydzień, ale potem jest w miarę z górki. Wtorek — moje urodziny, środa — pół dnia z dupkiem, Tomlinsonem, wprawdzie nie wiem jak to wytrzymałam, ale jakoś poszło, mimo że kolejne pół dnia byłam na niego wściekła.
   No i czwartek, dziś znów, nie wiem jak to się stało, ale w pracy to nie jestem. Zamiast tego, sterczę tu na parkingu przed szpitalem. Kończę wypalać papierosa i myślę nad tym, czy wejść czy nie. Od ostatnich badań kontrolnych minęło jakieś pół roku i nie wiem co przez te 6 miesięcy mogło się zmienić w moim organizmie. Mam nadzieję tylko, że na lepsze, a nie na gorsze. Chociaż patrząc na to, że znów mam częste ataki astmy, na wiele liczyć nie mogę. Czasem myślę, że lepiej wyszłoby mi czekanie na to, aż się w końcu uduszę. Taka prawda, będę mieć astmę już do końca życia. Ile bym oddała, by raz na zawsze się z tego wyleczyć. Ale to tylko marzenie, a marzenia się spełniają, ale nie wszystkie i w tym tkwi problem.
   Wyjęłam telefon z kieszeni spodni i spojrzałam na wyświetlacz. Dochodzi 13:30, co oznacza, że moja wizyta będzie już za kilka minut. No nic, trzeba się z tym jakoś zmierzyć. Ostatni raz zaciągnęłam się szlugiem i rzuciłam niedopałek na asfalt. Zgniotłam pozostałość po papierosie butem i oderwałam się od drzewa, które rosło przy parkingu. Przyszłam na piechotę, super... Mocno jestem porąbana. Z telefonem w dłoni udałam się w kierunku szpitala.
   Otworzyłam ciężkie drzwi po części pokryte szkłem z zamiarem wejścia do środka, ale o mały włos nie wpadłam na malutką dziewczynkę na wózku, który prowadziła jej mama. Znam tą dziewczynkę, na oko 4-5 lat, pół roku temu, gdy ze zdrowiem mamy było gorzej, widziałam ją tu co tydzień, ale z drobną zmianą. Te pół roku temu miała jeszcze długie, lśniące, czarne włoski, teraz ma na głowie czerwoną chustkę w białe kwiatki, spod których nie wystaje żaden kosmyk włosów, ani śladu po nich. To wskazuje tylko na jedno.
   Dlaczego nawet tak małe dzieci muszę zmagać się z tym strasznym świństwem jakim jest rak? Bóg tak bardzo kara te niewinne maleństwa. A najgorsze jest to, że w większości przypadków to jest nieuleczalne.
   Przytrzymałam drzwi młodej kobiecie i jej córce, i spoglądałam na to, jak wyjeżdżają z ośrodka. Mała gniotła w dłoniach tyciego, pluszowego misia. Podniosła wzrok na mnie i uśmiechnęła się w moją stronę, a ja chcąc dodać jej otuchy i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze — odwdzięczyłam to. Jej mama, jakby nie mogła wymówić ani słowa, po prostu podziękowała gestem za przytrzymanie drzwi i zjechała z córeczką po rampie dla wózków.
   Jeszcze chwilę na nie patrzyłam, a potem sama weszłam do środka. Od razu doszedł mnie nieprzyjemny zapach środków dezynfekujących i innych zapachów charakterystycznych dla szpitala. Skrzywiłam się lekko, a gdy mój nos przyzwyczaił się już do tej woni, ruszyłam przed siebie. Mijałam wiele schorowanych osób, dorosłych jak i dzieci, i posyłałam im współczujące spojrzenia, pełne pocieszających myśli.
   Zawsze bolało mnie patrzenie na chore osoby, zawsze było mi jakoś inaczej na sercu, gdy widziałam taką osobę. Być może to przez to, że sama mam dużą styczność z tym tematem, a może dlatego, że sama wiem, jak to jest być nieuleczalnie chorym. Chyba doświadczyłam tego na własnej skórze. Może nie jest to aż tak straszne jak nowotwór, ale z pewnością nikomu tego nie życzę.
   Przeszłam przez pół korytarza i znalazłam się przed dużym kontuarem, za którym siedziała drobna pielęgniarka.
- Dzień dobry, mam umówioną wizytę do doktora Powella — powiedziałam na wstępie, zagryzając dolną wargę.
- Jest pani umówiona na 13:35? — zapytała, spoglądając na monitor komputera, a ja pokiwałam głową. — Pani... Cassandra Miller, zgadza się? — upewniła się.
- Tak, to ja.
- Gabinet nr 7. Proszę poczekać przy wejściu, doktor panią zawoła — poinstruowała mnie.
- Dziękuję. — Uśmiechnęłam się delikatnie i skierowałam się w wyznaczonym kierunku.
   Tylko niech pójdzie szybko i bezboleśnie. Co ja gadam? Na pewno zleci pobieranie krwi, a to nie jest bezbolesne. Już wolałabym pójść do dentysty, mimo że na razie nie jest mi to potrzebne. Dobrze, że przygotowałam się na to i na wszelki wypadek nic rano nie jadłam.
   Zgodnie z moim szczęściem, ponownie dzisiejszego dnia na kogoś wpadłam. Gdy podniosłam głowę, mogłam się tego spodziewać. Przede mną stał Payne i pierwszy raz widziałam go w kitlu, co zrobiło na mnie duże wrażenie. Trochę to się ze sobą nie łączy. Leczy ludzi, ale profesjonalnie posługuje się bronią, no więc...
- Cassandra? A ty co tu robisz? — Zmarszczył czoło. Zdziwiony? Woah, ja też bym była. Nie sądziłam, że zaraz po urodzinach tutaj trafię.
- Ja? No wiesz... Badania kontrolne.
- A do kogo idziesz? — zapytał, wkładając ręce do kieszeni fartucha.
- Doktor Powell — odparłam krótko.
- A, Powell! Świetny jest, dobrze się tobą zajmie.
- Wiem. To mój lekarz — odpowiedziałam. — Nie musisz mi uświadamiać jak dobry jest, wiesz?
- No tak. — Liam się zaśmiał.
- A ty co? Widzę, że już od rana na nogach.
- Niee — zająknął się. — Od wczoraj, od 7 wieczorem, dopiero kończę dyżur.
- Żartujesz? — Zrobiłam wielkie oczy. — Ja chyba nigdy nie ustałabym tyle na nogach. Jesteś już... 18 godzin na dyżurze. Poważny jesteś?
- Każda praca wymaga czegoś od człowieka. A ta praca to zawód na 24/7.
- Właśnie widzę...
- Pani Miller? — usłyszałam za plecami dodatkowy głos i natychmiast odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził.
- Już, chwileczkę — zwróciłam się do lekarza. — To ja idę, Liam.
- Leć. Jesteś w kontakcie z Tomlinsonem, tak?
- No jasne — odparłam, idąc tyłem do gabinetu, a w myślach dopowiedziałam sobie: przecież muszę. Odwróciłam się z powrotem i zobaczyłam, że lekarz zaprasza mnie gestem ręki do środka. — Dzień dobry, panie Powell.
- Witam, pani Miller. Chyba długo się nie widzieliśmy, prawda? — Uśmiechnął się przyjaźnie i weszliśmy do środka, a on zamknął za nami drzwi. — Co pani dolega?
- Chyba nic. Przyszłam na kontrolę.
- Ah, kontrolę. To musi pani wykonać wszystkie badania, tak jak zawsze, dobrze? USG, EKG, morfologia krwi...
   Morfologia krwi... I nadeszło właśnie to, czego nie chciałam. Co za ironia, że boję się igieł.

***

*Louis*

   Wszedłem do windy biurowca, nieprzerwanie wpatrując się w swój telefon, z którego czytałem 'poranne' wiadomości. Pożar dwie przecznice dalej, który stratował dziesiątki mieszkań, szczęście, że nie dotarł do firmy. Kolejny napad na sklep jubilerski, tym razem to nie ja. Ktoś próbował wwieść do Londynu narkotyki na sprzedaż. O! Teraz to ja.
   Uśmiechnąłem się do siebie i upiłem łyka kawy z kubka, który trzymałem w drugiej dłoni. Okej, może sam osobiście tego nie zrobiłem, ale chodzi o mój gang. Oczywiście, że nas nie złapali, mieli do czynienia z zawodowcami. Myśleli, że tak łatwo damy im się złapać? Towar wiozło dwoje moich ludzi. Zakryta rejestracja, gaz pieprzowy i przebrania załatwiły wszystko. Dobra, jednak nie wszystko, bo gliny zdołały przejąć każdy gram dragów i zostaliśmy z niczym. Jak na razie sprawą zajmuje się Malik, a przynajmniej próbuje. Jakoś to do nas wróci.
   Trzeba przyznać, że jest kilka plusów tego, że Zayn pracuje tam, gdzie pracuje. Ale pochwalę go dopiero, gdy zobaczę te narkotyki na własne oczy i gdy policja nie będzie nas o nic podejrzewać. Bo na razie chyba nie podejrzewa, a nawet jeśli, mam nadzieję, że Malik jakoś z tego wybrnął i nie wkopał nas w takie gówno. Jak pójdę do więzienia, to zamorduję go. Nie ma bata.
   Do moich uszu doszedł charakterystyczny dźwięk, oznajmujący, że winda się zatrzymała. Podniosłem wzrok znad ekranu smartfona i wyszedłem na korytarz, popijając co chwilę kawę. Jedyna rzecz, jaka powinna mnie obudzić. Docierałem już do swojego biura, ale na drodze coś mi stanęło. A raczej ktoś. Podejrzewałem, że pewnie niedługo tu to zobaczę, lecz nie myślałem, że nastąpi to tak szybko.
   Byłem w części sekretariatu, a widok, który miałem przed sobą zdecydowanie mnie nie dotyczył. Cindy siedząca na biurku i oplatająca nogami w pasie Harry'ego, który stał tuż przed nią i aż wsysał jej twarz, a raczej usta. Przyciskał ją coraz bardziej do tyłu i byłem pewien, że zaraz połowa tych teczek spadnie na ziemię.
   Odchrząknąłem tak mocno, jak mogłem, nie bardzo chętny patrzeniem się na to jak się liżą. Jak oparzeni odskoczyli od siebie i popatrzyli na mnie zdezorientowani. Blondynka zeszła z biurka i zaczęła poprawiać swoją spódnicę.
- L-Louis... nie wiedziałam, że dziś będziesz w firmie. Zazwyczaj nie przychodzisz tak późno — zaczęła mówić. Była naprawdę zarumieniona i w zdenerwowaniu poprawiała włosy.
- Styles, do mojego gabinetu — powiedziałem z powagą, patrząc na niego.
   Wyłączyłem telefon i schowałem do kieszeni marynarki. Ruszyłem do swojego biura, a kątem oka zobaczyłem, że Harry idzie za mną, układając na swojej koszuli krawat, który niemalże mu spadał już z szyi.
- Louis! Zrobię ci kawę — usłyszałem na sobą zestresowany głos Cindy. Aż takie przerażenie powoduję? No cóż.
- Nie trzeba, mam swoją — odpowiedziałem, unosząc papierowy kubek i wciąż idąc do siebie.
   Dotarłem do biura, wszedłem do środka i rzuciłem na ciemne biurko swoją teczkę. Kawę postawiłem obok, a sam opadłem na fotel za meblem. Harry wszedł zaraz za mną i zamknął za sobą drzwi, a następnie stanął przede mną. Otworzyłem swoją teczkę i powoli wyjmowałem z niej potrzebne papiery, a on nawet się nie odzywał.
- Zrobiłeś poranne raporty? — zapytałem w końcu.
- Ja... Że co? — Spojrzał na mnie zdezorientowany.
- Czyli nie — stwierdziłem. — Daję ci godzinę. Już prawie 15:00, nie wygląda mi to na ranek. — Odpaliłem laptop, a teczkę postanowiłem na ziemi, pod biurkiem.
- Zrobiłbym, gdyby nie...
- Cindy — skończyłem za niego. Oderwałem wzrok od monitora i w końcu na niego spojrzałem i sztucznie się uśmiechnąłem. — No, co ty? Myślałeś, że coś ci zrobię za to, co widziałem przed chwilą? Ale zapytam wprost: Co ty odpierdalasz, Styles? — spytałem twardo.
- Ja... ale czekaj. O co ci teraz chodzi?
- Kurwa, powiem ci to, abyś zrozumiał, jasne? Nie wiem, jak wyrwałeś ją już po pierwszej randce i nie bardzo mnie to obchodzi, tak? Ale nie liżcie się na oczach ludzi, tu pracuje ponad 100 osób i sam wiesz, że jesteśmy profesjonalistami. Chcesz, to idź do swojego gabinetu i ją przeleć. Nie przeszkadza mi to, ale nie musicie robić tego w tamtej części firmy, okej?
- Woah... Nie wiedziałem, że powiesz aż tyle, ale skoro tak, to... Chwila, mam twoje pozwolenie czy jak? —Wyszczerzył się jak głupi.
- Taa, ty to chciałbyś.
- No, ale co do tych raportów, to gdybym nie zapomniał, to...
- Tak, Styles. — Przewróciłem oczami i poczułem wibracje po wewnętrznej stronie marynarki. Wyjąłem smartfona i zerknąłem na wyświetlacz. — A teraz idź mi stąd, robić te reporty, bo dzwoni Miller. — Machnąłem na niego ręką.
- O, to spytaj ją czy...
- Ja się nie będę o nic jej pytał. Chcesz, to sam do niej dzwoń. Do widzenia, Styles! — krzyknąłem i dopiero podziałało. Zrobił dziwną minę, podniósł ręce i zaczął cofać się do wyjścia.
- Tak, i kto tu wyrywa laski w pracy? — powiedział szeptem, ale zdołałem to usłyszeć i spojrzałem na niego groźnie.
- Wynocha! — ponownie krzyknąłem i w końcu wyszedł. Odebrałem i przyłożyłem telofon do ucha. — Tak? — Ścisnąłem nasadę nosa i zamknąłem oczy. Wykończy mnie kiedyś ten idiota. Jak nie wcześniej, to później.
- Myślałam, że już nie odbierzesz — usłyszałem w słuchawce ochrypnięty głos Cassandry.
- Bo? Po co mam odbierać od razu? Razem jesteśmy czy jak?
- Jezu, czy ty zawsze musisz coś dowalić?
- Specjalnie tego nie robię, ale mógłbym. — Zaśmiałem się złośliwie. Tylko, że nie usłyszałem, by coś odpowiedziała. Raczej nie jest do niej podobna ta cisza. — To... co chciałaś?
- Głupio mi to mówić, ale nie mam wyboru. Jesteś moją ostatnią deską ratunku i prawdopodobnie jedyną.
- Coś się stało? — Zmarszczyłem brwi, spoglądając ponad laptop, w okno.
- W pewnym sensie — mówiła takim głosem, jakby zmęczonym i pozbawionym wszystkich sił. — Mój przyjaciel jest na szkoleniu, przyjaciółka w Stanach, do rodziny z tym nie zadzwonię, a mój chłopak jest już byłym. Zostałeś mi tylko ty.
- Ale w jakim sensie? Możesz powiedzieć o co dokładnie chodzi?
- Szpital św. Anny. Wiesz gdzie to? — zapytała.
- No, wiem. A co to ma do tego? Jesteś w szpitalu?
- Przyszłam tu na piechotę, na badania kontrolne. Kilka minut temu miałam pobieraną krew i... uwierz, nie jestem na siłach, by nawet wstać z tej poczekalni. Poprosiłabym Liama, ale skończył już dyżur. A ja... naprawdę słabo się czuję i chyba sama nie dojdę do domu. Mógłbyś po mnie przyjechać? Chociaż w sumie, jeśli... nie, może lepiej nie...
- Mogłaś powiedzieć od razu o co chodzi. Już jadę. — Wstałem z fotela i zerwałem połączenie.
   Nie wiem, dlaczego robię to dla tej dziewczyny. Po prostu nie wiem. Chyba tylko dlatego, że jest jak ONA. Nie widzę innego powodu i nie próbuję się go doszukiwać. Tylko obawiam się, że mam coś nie tak z głową, bo ile razy bym na nią nie spojrzał, od niedawna mylą mi się osoby i myślę, że to ONA jest ze mną.

***

*Cassandra*

   Od telefonu do Tomlinsona czekam już 20 minut i dopiero teraz go widzę. Tak, mam chyba bardzo duże wymagania. Londyn jest ogromny i to cud, że przyjechał tu tak szybko. Tylko, że czas oczekiwania w moim odczuciu bardzo mi się wydłużył i z minuty na minutę czuję gorzej. Nie wiem co mi jest, chyba po prostu tak zareagowałam na igłę i tą probówkę. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie doszło do tego badania.
   To paradoks, że czuję się źle i dzwonię do tego idioty, a jestem w szpitalu i niemal każda osoba tu obecna mogłaby mi pomóc. Co ze mną jest nie tak? I jeszcze akurat Tomlinson! Gdyby nie to, że Tristan rzeczywiście jest na szkoleniu, a Kelly na innym kontynencie, nawet bym o nim nie pomyślała. Ale pomyślałam, bo został tylko on i nie miałam wyboru, jeśli chciałabym wrócić do domu. Cudowne życie.


   Nadszedł w moim kierunku, ubrany w garnitur, zapewne wyrwałam go z pracy. No, ale skąd miałam to wiedzieć? W odróżnieniu od niego — ja nie miałam już siły, by nawet siedzieć na tym krześle. Czułam, że oczy same zaczynają mi opadać i najbardziej bałam się, że zaraz stracę przytomność.
- A już myślałam, że jednak zostawisz mnie tu na pastwę losu — wychrypiałam, przyglądając mu się.
   Dobrze, że przynajmniej mogłam oprzeć głowę o ścianę, bo na pewno już dawno bym stąd spadła.
- Cholera, ty na serio nie wyglądasz za dobrze. Jesteś cała blada — stwierdził, gdy znalazł się bliżej mnie.
- No, raczej. Nie kłamałabym, aby mieć darmową podwózkę do domu — odpowiedziałam.
- Dasz radę wstać?
- A co mówiłam dzwoniąc? — zapytałam wzdychając.
- No tak, nie wiem po co pytam.
- To tak jak ja. — Zamknęłam oczy, ale zaraz ponownie je otworzyłam i schowałam telefon do torebki zwisającej z mojego ramienia.
   Podniosłam w górę rękę, dając mu znak, by pomógł mi się podnieść. Założyłam rękę za jego szyję, a on objął mnie w pasie i bardzo, bardzo powoli kierował nas do wyjścia.
- A może lepiej wezmę cię na ręce, co? — zaproponował.
- Po moim trupie — wycedziłam przez zęby. — Nie jestem twoją laską, byś mnie nosił.
- Dobra, po co te nerwy? Tylko pytam, jesteś osłabiona.
- Ale nie jestem głupia — odparłam. Westchnął i dalej mnie prowadził.
   Ze szpitala wyszliśmy po może 3 minutach i szczęście, że zaparkował tuż pod budynkiem, bo na tym upale to już dawno bym zemdlała. Usadził mnie bezpiecznie w aucie i ruszyliśmy spod szpitala.
- Mam tu jakąś sałatkę — powiedział, wyjmując ze schowka brązową torbę. — Zjedz, bo na pewno spadł ci cukier, a w takiej sytuacji, to nie marzy mi się, żebyś mi tu zemdlała i w ostateczności umarła.
- To twoje, nie zjem tego.
- I co z tego, że moje? Nieduża sałatka, głodny nie będę.
- Chcesz mnie otruć?
- Nie walcz ze mną. Po prostu weź to ode mnie, zanim spowoduję wypadek i oboje w nim ucierpimy — odpowiedział kreatywnie.
   Poddałam się i zabrałam z jego ręki torebkę. Otworzyłam ją i wyjęłam z niej nieduże, plastikowe, okrągłe pudełko. Otworzyłam je również ostrożnie i wzięłam plastikowy widelec dołączony do jedzenia.
- Sałatka grecka. Okej, raz kozie śmierć — westchnęłam i zabrałam się za spożywanie nawet dobrej sałatki.
- Czemu miałbym cię otruć? — zapytał po chwili.
- Ty mi powiedz, nie znam twoich myśli.
- Ja twoich też nie, więc korzystając z tego, że tu jesteś, chcę się dowiedzieć co z akcją — wyjaśnił, nieprzerwanie patrząc na drogę. Zaskoczył mnie, nie powiem.
   Popatrzyłam na niego i na chwilę się zamyśliłam.
- No? A więc? — drążył.
- Jeśli wam to nie przeszkadza, muszę jeszcze choć raz poćwiczyć przed obrobieniem tego banku. Na serio.
- Okej.
- Kiedy mogę zająć wam strzelnicę?
- Nie wiem, nawet jutro. — Wzruszył ramionami.
- Jutro? — upewniłam się, a on przytaknął. — Dobra, ale wieczorem. Rano muszę odebrać wyniki i w końcu pojawić się w pracy.
- Dlaczego mi się tłumaczysz? — zapytał.
- Próbuję zagłuszyć ciszę — odpowiedziałam kąśliwie.
- O, widzę, że już ci lepiej.
- Ta, nie bądź wróżbitą — odgryzłam się i wróciłam do sałatki.
   Ostatnie kilka kęsów i zamknęłam plastikowe opakowanie. Spojrzał na nie, a potem na mnie i w końcu, po minucie ciszy, się odezwał.
- Smakowało? — zapytał spod przymrużonych oczu
- Mogło być — odpowiedziałam krótko.
- Oddałem ci wszystko, co miałem zjeść. Ciesz się, że w ogóle coś dostałaś.
- No, przecież mówię, że smakowało. — Przewróciłam oczami. — Poza tym i tak mówiłeś, że nie będziesz głodny.
- Ale jednak miałem to dziś zjeść. Nie dali ci nic słodkiego po tym pobieraniu krwi? — zapytał podejrzliwie.
- Nic. — Zamknęłam oczy. — Dlaczego ty mi w ogóle pomagasz?
- Nie martw się, pomaganie ci nie wejdzie mi w nawyk.
- Pytałam, dlaczego, a nie...
- Lepiej będzie, jak nie będziesz pytać — odpowiedział poważnie.
   Nastało kolejne kilka minut ciszy. I nie wiem, czy miałam się z tego cieszyć, czy po prostu dobijało mnie to, że ktoś siedzi obok, ale się do mnie nie odzywa.
- Zapomniałbym — powiedział, gdy stanęliśmy na światłach. — Miałem wpaść do ciebie i coś ci podrzucić, ale nie miałem czasu. Z tyłu na siedzeniu jest błękitna torebka, coś dla ciebie.
   Zmarszczyłam czoło i sięgnęłam ręką do tyłu. Rzeczywiście była tam ta torebka. Otworzyłam ją i wyjęłam to, co było w środku, a potem rozłożyłam, by dokładnie móc to zobaczyć. W rękach trzymałam białą koszulę.
- Czekaj... Czy to nie jest...
- No, jest identyczna jak ta, którą zalał ci Harry, prawda? — spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
- Dlaczego mi to dajesz?
- Coś ci się jednak należy za to oparzenie.
- Nie musiałeś mi jej kupować. To tylko bluzka.
- Mówiłaś, że była twoją ulubioną.
- Zapamiętałeś to? — Szeroko otworzyłam oczy. Zaskoczył mnie ponownie.
- Czemu miałbym nie pamiętać? Ale nie bój się, dziewczyną moją nie zostaniesz.
- Ha, ha, bardzo śmieszne. Kto chciałby być z takim idiotą, co?
- Ten idiota odwozi cię do domu i odkupił ci koszulę — odpowiedział z powagą. — Radziłbym ci przemyśleć to ponownie. Nie pierwszy raz ci pomagam.
- No, to... chyba możemy nazwać się przyjaciółmi, co?
- Skoro już musimy... — westchnął.
   Mimo tonu, jakim mówił, przez resztę drogi widziałam cień uśmiechu na jego twarzy. Ten dupek jeszcze kiedyś zmięknie.

***

___________________
Mam ogromną prośbę!
Ostatnio statystyki wyświetleń na blogu są bardzo słabe i nie wiem co robić. Potrzebuję reklamy. Jeśli możecie polecić mojego bloga innym, byłabym bardzo wdzięczna, wiele dla mnie to znaczy. Sama nie rozreklamuję bloga, próbowałam i słabo mi to idzie. Wiem, że są takie osoby, którym z pewnością to się uda. Możecie polecić to fanfiction na swoich blogach, dodawać linki czy nawet przesyłać swoim znajomym. Byłabym wdzięczna za każdą pomoc.
Liczę, że zdobędę trochę więcej czytelników ;)
/Perriele rebel

22 czerwca 2018

ROZDZIAŁ 7. 'DAJMY PONIEŚĆ SIĘ NA CHWILĘ; ZERO DO STRACENIA'

*Louis*

- Nie, raczej nie będzie mnie dziś w firmie. Mam trochę spraw do załatwienia, ale w domu — wyjaśniłem blondynce, przyciskając telefon ramieniem do ucha.
   Przerzucam po komodzie wszystkie papiery, które ostatecznie lądują na podłodze. Gdzie jest ta cholerna faktura za czerwiec? Musi tu być, nie mogła wyparować. Przecież to nie woda!
- W takim razie, kto reprezentuje firmę? Nie ma ani ciebie, ani twojego zastępcy. Gdzie on jest? — powiedziała do mnie z pretensjami.
- Cindy, nie wiem, gdzie jest Harry. Był w domu, ale wyszedł ze 2 godziny temu. Myślałem, że poszedł do pracy. — Zacząłem zbierać z podłogi kartki, każdą po kolei jeszcze raz sprawdzając.
- To co ja mam teraz zrobić? Wśród pracowników oficjalnie krąży informacja, że dziś nie ma szefostwa.
- To szybcy są — mruknąłem pod nosem. — A są na dziś ustalone jakieś spotkania? — zapytałem, biorąc do ręki telefon, który już mi wypadał spod ucha.
- Dziś nie, ale jutro — odpowiedziała trochę spokojniej.
- No, no to co ty się dzisiaj martwisz? Jeśli rzeczywiście część pracowników sobie odpuściła na czas, gdy nas nie ma, to powiedz, że mają się nie obijać, bo ja potem ich z tego rozliczę.
- Spróbuję — westchnęła.
- To jak coś to dzwoń, jestem pod telefonem.
- Jasne, ale wiesz co? — zapytała, a ja w odpowiedzi mruknąłem. — Weź może skontaktuj się z Harrym, co?
- Po co? Nie jestem jego ojcem ani opiekunką. Chyba umie sam o siebie zadbać, nie sądzisz?
   Wstałem z podłogi ze stertą kartek i włożyłem je do szuflady komody, gdy upewniłem się, że to nie jest coś, czego aktualnie poszukuję. Wciąż połowa dokumentów leżała jeszcze pod moimi stopami. Za dużo tego mam, ale nie mogę tego niestety wyrzucić, bo miałbym jeszcze większy problem niż mam teraz.
- Nie o to chodzi. Zawsze, gdy ma go nie być, wcześniej dzwoni. A skoro powiedziałeś, że wyszedł 2 godziny temu, a jego wciąż tu nie ma to chyba coś jest nie halo — wytłumaczyła, a ja zmarszczyłem czoło. — Louis, sprawdzisz co z nim?
- W takiej sytuacji spróbuję się z nim skontaktować. Nic nie obiecuję, że mi się uda. Cindy?
- No?
- Boisz się o niego? — zapytałem, podchwytliwie uśmiechając się sam do siebie. Powinienem zostać swatką.
- Ale co to za pytanie? — wykrztusiła z siebie po kilku sekundach. I tu ją mam. Oj, Cindy, Cindy. Masz prawi się zakochać w takim idiocie jakim jest Styles.
- Normalne — odpowiedziałem krótko. — No dobra, nieważne. Zadzwonię do niego, bo to rzeczywiście trochę jest podejrzane.
- Dzięki.
- Muszę kończyć, bo muszę coś zrobić. —Znowu przykucnąłem i wziąłem się za kolejne kartki.
- W takim razie nie przeszkadzam ci. Do ju...
- Albo czekaj — przerwałem jej. — Możesz coś dla mnie zrobić?
- Co właściwie?
- Pójdziesz do mojego biura i sprawdzisz czy nie ma gdzieś w nim faktury z linii produkcyjnej z czerwca? Jest mi potrzebna, a nie wiem czy nie zostawiłem jej w firmie.
- Zaraz tam pójdę. Oddzwonię, jeśli coś znajdę.
- Dzięki, jesteś moim wybawieniem.
- I czym jeszcze? Na razie, Louis.
- Do jutra, Cindy — westchnąłem, rozłączając się.
   Rzuciłem telefon na łóżko i zająłem się następnymi papierami.

*Cassandra*

   Poprowadzona według informacji, które na dole podali mi Niall i Liam, kieruję się schodami na górę. Porządnie mi odpieprzyło, że z własnej woli tu przyjechałam, ale raczej już się nie zawrócę. Nie mogę albo nie chcę. A prawda jest taka, że muszę wyjaśnić kilka rzeczy z Tomlinsonem, bo chyba mnie rozerwie coś od środka.
   Zanim dotarłam na szczyt schodów, jeszcze 5 razy biłam się z myślami, co ja właściwie tu robię. Naprawdę chyba mi się nudzi, skoro trafiłam tu.
   Znalazłam się na górze. Spojrzałam w lewo i w prawo, i jedyne co zobaczyłam to ogromnie długi korytarz, kremowe kolory ścian i ciemne panele. Jak to mówił Liam? Część zamieszkiwana przez szatyna — w lewo. Zgodnie z tym, co zapamiętałam, skręciłam w tym kierunku i powoli kierowałam się do ostatnich drzwi. Powiedział mi, że jest w swojej sypialni, właśnie tam. Osobiście, również z ostatnich zdarzeń pamiętałam, że to akurat tamten pokój. Mogłam właściwie więc nie pytać, ale chyba wolałam się po prostu upewnić. Nawet nie wiedziałam, że jest w domu. O ironio!
   Znalazłam się na końcu holu, drzwi do jego sypialni były otworzone. Z tamtego miejsca widziałam jak klęczy na podłodze nad dużą ilością kartek. Każdą z nich oglądał, a mnie raczej nie dostrzegał.      Zrobiłam krok w przód i zapukałam w ciemne, niemal czarne drewno. Słysząc, że nie jest już sam w pomieszczeniu, podniósł głowę i spojrzał na mnie, otwierając ze zdziwienia usta. Jestem aż tak nieprzewidywalna?
- Eee... cześć — odezwałam się pierwsza.
- Hej, wejdź. — Pokręcił zszokowany głową. Zrobiłam kolejne kilka kroków ku niemu i stanęłam obok. — Możesz poczekać chwilę? Muszę coś znaleźć i uprzątnąć ten syf. — Wskazał na sterty, pewnie, dokumentów. — Po prostu... poczekaj, okej?
- Jasne — odpowiedziałam krótko.
   Wrócił do porządkowania kartek, a ja korzystając z chwili, rozejrzałam się po pokoju. Kiedy ostatni raz tu byłam, nie miałam zbyt dużej szansy na zobaczenie wystroju. A ja, jako, że się w tym specjalizuję, dość bardzo zwracam uwagę na te rzeczy.
   Na pierwszy rzut oka, jak i na kolejne, było tu dość ładnie, jak na sypialnię mężczyzny. Trzy ściany były srebrne, a ta przy której stało duże, dwuosobowe łóżko, była czarna. Obok łoża stały dwie szafki nocne po jednej po każdej stronie, na nich lampki, a na ciemnej podłodze leżał nieduży, czarny, puchaty dywan. Na wprost od drzwi wejściowych znajdowało się duże okno z czarną roletą, a przy nim szary fotel. Naprzeciw łóżka stała brązowa, dopasowana do koloru paneli, komoda, przed którą klęczał Tomlinson. Mebel stał między drzwiami. Jedne, z niedużą szybą, z pewnością prowadziły do łazienki. Pamiętam, bo gdy brałam w niej prysznic ta szyba tam była. Drugie drzwi nie były raczej normalne. Pokryte były szkłem i równie dobrze zastępować mogły duże lustro. Z tego względu, że były przesuwane i w tym momencie były do połowy otwarte, doskonale widziałam, że za nimi znajduje się garderoba. Niezły jest, ja nawet tego nie mam, tylko dużą szafę.
   Ogólnie, pomieszczenie było średniej wielkości, jak to sypialnia. Jednak bardzo spodobał mi się wygląd tego pokoju. Jestem pewna, że nie urządził tego domu sam, ktoś musiał mu przy tym pomagać. Chyba, że ma aż tak świetny gust. Wtedy to wszystko dobrze wyjaśnia. Dominowały tu ciemne kolory, tak, ale to ogromne okno wpuszczało dużo światła, rozjaśniając wszystko.
- Więc… co tu robisz? — zapytał po chwili, wstając z podłogi. Dużą kupkę kartek wsadził do otwartej szuflady w komodzie i potem spojrzał na mnie. Oparł się tyłem o mebel i założył na piersi ręce.
- Mam coś dla ciebie, Tomlinson — powiedziałam w końcu, odsuwając swoją torebkę.
- Poważnie? — Uniósł jedną brew do góry. — Nie wiem w co pogrywasz, ale nie mam urodzin, nie żeniłem się, niczego nie świętuję.
- Tak, bo oczywiście przyszłabym do ciebie z prezentem — powiedziałam z sarkazmem i spojrzałam na niego w charakterystyczny sposób.
- A szkoda — podsumował. — No, to po co przyszłaś?
- Chciałam ci coś oddać. — Westchnęłam, wyjmując z torebki szary materiał, złożony w kostkę. — Twoja koszulka — powiedziałam, podając mu ubranie do ręki. Odebrał je ode mnie i zmarszczył czoło.
- Serio? To było jakieś... — przerwał, spoglądając przed siebie, wyraźnie coś sobie przypominając — ponad 2 tygodnie temu. Nawet ja zdążyłem już o tym zapomnieć.
- Nieważne, po prostu chciałam ci ją oddać i podziękować za jej pożyczenie. Nie osądzaj mnie po tym, że oddałam ją dopiero dziś. Gdyby nie nadmiar pracy i lepsza pamięć, z pewnością wcześniej trafiłaby w twoje ręce. Ale jest jak jest i powinieneś się cieszyć, że w ogóle ci ją oddałam — wygłosiłam na jednym tchu, a on zaczął się śmiać. — Co? Z czego się śmiejesz, Tomlinson?
- Z ciebie — odpowiedział krótko.
- Bo? — spytałam, nie bardzo rozumiejąc jego odpowiedź.
- Nie musiałaś mi jej w ogóle oddawać. To tylko t-shirt, mam dużo takich. Ale doceniam to, że pofatygowałaś się do mnie taki kawał drogi.
- I mówisz mi to dopiero teraz? — spytałam, szeroko otwierając oczy.
   Zdezorientowana usiadłam na łóżko przed nim, przecierając twarz dłońmi.
- Kiedy miałem ci to powiedzieć? Wspominałem ci o tym, że sam o tym zapomniałem, więc nie miej do mnie pretensji — odparł, a ja popatrzyłam na niego spod przymrużonych oczu. — Co się tak na mnie patrzysz? — Odłożył bluzkę na komodę za sobą i nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Zabiję cię kiedyś — stwierdziłam. — Obiecuję ci to.
- No, to fajne masz o mnie zdanie — zadeklarował. — Jak to poparzenie? — zapytał po chwili, a ja westchnęłam i spojrzałam w podłogę.
   Jak dobrze, że mam mały dekolt i nie może tego zobaczyć. No, ale w sumie jest w miarę dobrze.
- Mogło być lepiej — wymamrotałam ostatecznie i z powrotem uniosłam wzrok.
- Byłaś z tym u lekarza? — zapytał.
- Nie.
- Jesteś mocno popieprzona. — Pokręcił głową. — Gdybym wiedział, że nie pójdziesz do specjalisty, zawołałbym Liama, żeby to obejrzał.
- I kogo jeszcze? Może żeby cały twój dom zobaczył mnie na wpół gołą, co? — wyskoczyłam do niego z pretensjami.
- Chyba nie znasz znaczenia słowa 'lekarz'.
- Może nie znam i co? Przeszkadza ci to?
- Czy ja coś takiego powiedziałem? — również się uniósł, wskazując palcem na siebie. — Skoro ty wiesz lepiej od wszystkich, to ja nie wiem, jakim sposobem ty zarządzasz tą firmą.
- Tak? Bo ja też ostatnio zastanawiam się, jak to robię. — Skrzyżowałam ramiona i przybrałam najbardziej sztuczny uśmiech, jaki istniał. Już miał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu jego dzwoniący telefon, który leżał na łóżku obok mnie. — Lepiej jak już pójdę . — Wstałam, gdy sięgnął po telefon.
- Nigdzie nie idziesz. To zajmie mi tylko chwilę — odpowiedział, odbierając.
   Pokonana, opadłam z powrotem na łóżko. I dlatego nie wiem, po co tu przychodziłam. Jestem zmuszona do siedzenia w tym miejscu i teoretycznie nie mogę wyjść.
- Tak, Cindy? — usłyszałam obok siebie i przewróciłam oczami. Oczywiście. Jego 'sekretarka'. Jego 'najlepsza przyjaciółka'. — Poważnie to znalazłaś? Gdzie była?
   No, właśnie widzę jak dbasz o porządek, Tomlinson. Chociaż muszę przyznać, że jak na dom, gdzie mieszkają sami faceci, jest tu niezwykle czysto jak na ten fakt.
- Okej, to połóż mi to gdzieś na wierzchu. Normalnie uratowałaś mi dupę. Wielkie dzięki.
   Bla, bla, bla. Rzeczywiście z niego wielki przedsiębiorca jak gubi coś ważnego. Dobra, ja jednak nie jestem lepsza.
- Okej, to widzimy się jutro. Jeszcze raz: dzięki. To na razie, Cindy. — Zakończył rozmowę, spojrzał na mnie i schował telefon do kieszeni jeansów. Położyłam dłonie na łóżko, po obu stronach mojego ciała i popatrzyłam na niego ze zwycięskim uśmiechem. — O co ci teraz chodzi? — zapytał.
- Mnie? O nic. — Wzruszyłam ramionami. — To nie do mnie dzwoniła pani sekretarka. — Dałam wyraźny nacisk na ostatnie słowa.
- To przyjaciółka. — Spojrzał na mnie poirytowany.
- Taa... Przyznaj, że już nie raz ją przeleciałeś.
- Przepraszam cię bardzo, ale po co niby miałbym tłumaczyć ci się z mojego życia? — Parsknął śmiechem.
- Nie wiem. Możesz mi to wyjaśnić, jeśli chcesz — zaproponowałam.
- I co jeszcze? Może to ciebie mam przelecieć, co?
- Ej, ej, ej. — Machnęłam rękami. — Chyba ta rozmowa zaszła już za daleko.
- Zdecydowanie tak — przyznał. — To co z twoją skórą?
- Zręczny powrót do poprzedniego tematu — mruknęłam. — Nic. Była przez kilka pierwszych dni czerwona, ale jest już lepiej. Schładzałam to, tak jak poleciłeś i szybciej się goiło.
- Czyli to po części moja zasługa. — Przyznał dumny. — Nie dziękujesz mi czy coś?
- Tak, dzięki — wymamrotałam.
- Ej, a tak właściwie, to co ty u mnie robisz? Nie przyszłabyś sama, gdybyś nie miała jakiejś sprawy.
- No przyszłam oddać ci bluzkę.
- Cassandra — wycedził przez zęby. — Czego ode mnie chcesz?
- Ugh, dobra! Przyszłam, bo... nie bardzo rozumiem jak... To znaczy, była ta impreza u ciebie w piątek i... O Boże, po prostu byłam tu i nagle zjawiłam się w domu i...
- Nie wiesz jak trafiłaś do domu — odpowiedział za mnie.
- Tak. Skąd wiesz?
- Magia. 
- Ale... — zaczęłam mówić, ale przerwałam. — Słuchaj. Słuchaj uważnie.
- Cały czas cię słucham.
- I prawidłowo. Byłam u ciebie, rano zjawiłam się w domu w swoim łóżku, a samochód był na parkingu. Film urwał mi się, gdy wpadłam na ciebie i Liama, jak się kłóciliście.
- Nie kłóciliśmy się. — Spiął się nagle. — Musiałaś coś opacznie zrozumieć.
- Albo najwyraźniej zapamiętałam to na swój sposób. — Uniosłam jedną brew. — Nieważne. Pamiętam tylko, że gadaliście, ale o czym to nie wiem. Po prostu chcę się dowiedzieć czy nie wiesz, jak trafiłam do domu. Wiesz coś czy raczej...
- To ja cię odwiozłem — przerwał mi.
- Co?! — Otworzyłam szeroko oczy. Zerwałam się z miejsca i chwyciłam go za bluzkę, szarpiąc. — Ty dupku! Myślałam, że jechałam po pijaku i kogoś potrąciłam! Mogłeś powiedzieć mi o tym wcześniej!
- Uspokój się, Miller! — Złapał mnie za nadgarstki, przez co nie mogłam nim już szarpać. — Zostaw mnie, okej? Nie jechałaś po pijaku i nikogo nie potrąciłaś. Zawiozłem cię bezpiecznie do domu. Mówiłaś, że to twój budynek, więc zapytałem i twój portier powiedział, gdzie stawiasz samochód, a potem dałaś mi kluczyki do swojego apartamentu. Więc, żebyś nie szlajała się po pijaku, położyłem cię do łóżka.
- Skąd znałeś adres? — wycedziłam przez zęby.
- Podałaś mi go, kiedy zataczałaś się do samochodu całkowicie zlana w trupa. To oczywiste, że nic nie pamiętasz po takiej ilości alkoholu. Powinnaś się cieszyć, że cię odwiozłem a potem tłukłem się tu taksówką.
- To dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałeś? — znów zapytałam.
- Bo nie pytałaś. Więc po co miałem wyskakiwać z tematem?
- Nie wiesz jak się przeraziłam, gdy nie wiedziałam jak trafiłam do domu.
- Wszyscy żyją, więc możesz puścić już moją koszulkę — powiedział, wciąż trzymając moje ręce zaciśnięte na jego bluzce.
   Wyrwałam się z jego uścisku, cofnęłam o krok i odetchnęłam.
- Zaraz... Mieszkanie było zamknięte, gdy wstałam, jak... Cholera, masz moje zapasowe klucze! — znów na niego naskoczyłam.
- A niby jak inaczej miałem zamknąć mieszkanie?
- Oddawaj — wysyczałam. — Oddawaj, do cholery, moje klucze!
- Masz! — krzyknął, szybko otwierając szufladę komody i rzucając metalem na łóżko. — I przestać w końcu się drzeć, bo mam cię dość!
- Chciałeś mnie okraść? — zapytałam, łapiąc w dłonie klucze.
- Tak, okraść, sprzedać w kasynie i mieć z tego jeszcze więcej pieniędzy! Po co? Powiedz mi, po co, skoro mam miliony.
- Myślałam, że miliardy — wcięłam się mu w zdanie, co nie uszło jego uwadze. Już miał coś odpowiedzieć, ale tylko westchnął.
- Nieważne, ile mam pieniędzy. Nie o tym rozmawiamy.
- Już nie rozmawiamy, skończyliśmy ten temat.
- Tak? A jednak wciąż coś do mnie gadasz.
- Bo ty... — Zacisnęłam dłonie w pięści. — Chwilunia. To już wiem jakim cudem dostałam od ciebie wczoraj kwiaty. Znałeś mój adres, więc...
- Spostrzegawcza jesteś, powiem ci. Chyba to było logiczne, nie?
- Uh... Naprawdę masz odpowiedź na wszystko, co mówię.
- No widzisz? Wygrywam. — Uśmiechnął się. Ten jego uśmiech zaczyna działać mi na nerwy.
- Minuta, a skąd wiedziałeś, że miałam wczoraj urodziny?
- Spotkaliśmy się wczoraj na mieście, prawda?
- No... ale szybko sobie poszedłeś. Właściwie od razu.
- No, nieważne jak szybko poszedłem. Jak poszłaś gadać przez telefon, twoja siostra wygadała się, że masz urodziny, więc stwierdziłem, że coś ci dam.
- Nie musiałeś tego robić.
- Podobały się kwiaty? — zapytał.
- Oczywiście, że tak. Kocham kwiaty. Czekoladki w sumie też.
- Czyli trafiłem.
- No, jakimś cudem trafiłeś. Dzięki.
- Tylko tyle powiesz? Dzięki? — Uniósł brew, a ja przewróciłam oczami i głęboko odetchnęłam. Panie Boże, daj mi siły do tego kretyna.
- Dziękuję, wspaniały Louisie Tomlinsonie. Wystarczy?
- Może być. Nie wiedziałem, że jestem wspaniały.
- To tak jak ja — mruknęłam. Odwróciłam głowę i zobaczyłam obok jego łóżka czarny kask. — Masz motor? — zapytałam, wskazując na nakrycie głowy.
   Spojrzał w tamtą stronę i podszedł do ściany, a potem wziął kask w dłonie.
- No, mam. Chcesz się przejechać? — zapytał chytrze.
- Że co? Nie, nie. Raczej nie — spanikowałam.
- Przestań. Nigdy nie jeździłaś?
- No, ja... kilka lat temu może... dobra, nie jeździłam — skapitulowałam.
- Nigdy?
- Nie — przyznałam.
- To jedziesz ze mną. — Złapał mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę wyjścia.
- Nie, nie, nie. Nie zmusisz mnie. — Opierałam się, przez co się zatrzymał.
- Czyżby? Powiedz, co niby miałaś dziś robić?
- A więc...
- Nie zmyślisz nic. Wiem, że gdybyś pracowała, nie przyszłabyś tu. — Popatrzył na mnie z ironią. Kurcze, zna mnie lepiej niż ja siebie.
- Dobra, tak. Moja przyjaciółka wyjechała, nie mam co robić, więc przyszłam. Ale tylko na chwilę, żeby wyjaśnić kilka rzeczy.
- No jasne — powiedział z sarkazmem. — Chodź!
- Nie! Nie jestem... dobrze ubrana — powiedziałam na szybko.
   Obejrzał mnie z góry z dół i uniósł brwi.
- Popieprzyło cię? Masz długie, jeansowe spodnie, normalną bluzkę i tenisówki. Wystarczy, że dam ci jakąś kurtkę.
- Wolałabym nie.
- Idziemy, Miller. — Pociągnął mnie za rękę.
- Nie, nie zmusisz mnie. Nie, nie.
- Boisz się? — zapytał chytrze.
- Ja? — wskazałam na siebie i nerwowo się zaśmiałam. — Ta, chciałbyś — prychnęłam. — No dobra, boję się, więc nigdzie mnie nie zabierzesz — powiedziałam to tylko dlatego, że mam nadzieję, że jednak tego nie zrobi.
- Yhm. — Popatrzył na mnie. — Trzeba przezwyciężyć ten strach.
- Nie, nie zrobisz tego. Nie, błagam cię, Tomlinson — wyjęczałam, gdy wyciągnął mnie już na korytarz.
- Ufasz mi? — zapytał nagle, a ja popatrzyłam na niego jak na idiotę.
- No nie bardzo...
- No, to pora, żebyś zaufała.
- Co mam zrobić, żebyś przestał? — jęknęłam.
- Co mam przestać?
- Ugh... Ciągnąć mnie na ten motor.
- Oboje wiemy, że raczej nie przestanę, prawda?
- Powiem ci tylko tyle, że jesteś idiotą — wycedziłam.
- Więc jak? Kochasz adrenalinę, będzie fajnie.
- Ale jak spadnę z tego motoru i umrę, to cię zabiję — warknęłam, wyrywając mu z rąk kask i idąc wzdłuż korytarza.
- Em... Jak chcesz mnie wtedy zabić, jak nie będziesz już żyć?
- Idziesz? — zapytałam poirytowana, zatrzymując się.
   Uśmiechnął się złośliwie i zaczął za mną iść. Zbiegłam po schodach i od razu zderzyłam się z czyimś ciałem.
- Sorry — powiedziałam pospiesznie.
   Podniosłam głowę i zobaczyłam niższą od siebie o kilka centymetrów blondynkę w kucyku. Miała na sobie sportowe ciuchy i torbę na ramieniu, a za nią stał Niall. Kurwa, kim ona jest?
- Nic się nie stało — powiedziała z uśmiechem.
- O, cześć, Chloe — usłyszałam za plecami głos Tomlinsona.
- Cześć, Louis — odpowiedziała.
- Idziemy? — Popatrzył na mnie i kiwnął w prawą stronę głową
- Jasne... — wymamrotałam, wymijając blondynkę.
- Zapomniałbym. Niall — zawrócił się do blondyna, odwracając się do niego ponownie, więc się zatrzymałam. — Widziałeś dziś Harry'ego?
- No, widziałem — odparł blondyn.
- Kiedy?
- Ze 2 godziny temu, a co?
- Nie wiesz, gdzie poszedł?
- Aaa, to ty nie słyszałeś? — Na jego twarzy pojawił się dziwny uśmiech.
- O czym?
- Pojechał zarezerwować kolację i hotel, i coś jeszcze kupić — wyjaśnił.
- Po cholerę?
- Boże, domyśl się. Cindy...
- Żartujesz? — Louis szeroko otworzył oczy.
- Nope.
- Co ty mówisz? To dlatego nie pojechał do firmy, już czaję. Dobra, dzięki.
- No... jak Styles się zakochał... — zaczął mówić, idąc z blondynką w drugą stronę — to bądź przygotowany na niespodzianki w pracy.
- Już się właśnie boję. — Pokiwał głową.
   Zobaczyłam jak dwójka znika za ścianą i odwróciłam głowę do szatyna.
- Kto to był? — zapytałam.
- Kto, Niall? — Zaśmiał się, a ja trzepnęłam go w ramię.
- Ona. Przecież znam Nialla.
- To była Chloe — odparł.
- Kurwa, to dużo mi powiedziałeś. Słyszałam jak ma na imię. To jego dziewczyna? — zapytałam, a on wybuchł śmiechem.
- Pff... Chloe? Dobre sobie. To jego klientka. Chociaż... kto go tam wie?
- Czekaj, jak klientka? On...
- Nie, nie jest gwałcicielem ani nic z tych rzeczy. — Westchnął. — Chyba jesteś mocno stuknięta — przyznał.
- To nie ja zmuszam kogoś do jazdy na motorze! — wybuchłam, a on wzruszył ramionami.
- Jest prywatnym trenerem, tak? Trenerem sportowym, to jego praca. Widocznie ma teraz z Chloe trening u mnie w domu.
- Myślisz, że mógłby trochę mnie potrenować? — zagadnęłam po chwili, a on spojrzał na mnie i dokładnie obejrzał.
- Raczej tego nie potrzebujesz — stwierdził.
- Yhm, bardzo śmieszne. — Zrobiłam skwaszoną minę. — Idziemy?
- O, czyli jednak chcesz! — rozweselił się.
- Ugh, skoro muszę. — Głęboko odetchnęłam. — W którą stronę?
- Do końca korytarza i za kuchnią jest przejście do garażu — poinstruował mnie. Pokiwałam głową, dając znak, że rozumiem.
   Szłam w podanym kierunku, a on zaraz za mną. Minęłam kuchnię, w której wciąż był Liam i poszłam dalej. Natomiast Louis zatrzymał się w tamtym miejscu.
- Liam, jadę na motor. Zamkniesz garaż?
- Spoko — usłyszałam głos z kuchni.
   Minęła chwila i Louis zaraz do mnie dołączył. Przeszłam kilka kroków i zatrzymałam się przed drzwiami.
- Tu? — zapytałam, wskazując palcem, a on przytaknął. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Stanęłam wryta, gdy zobaczyłam ogromny garaż, który mieścił strasznie dużo samochodów. 15? Jak? — T-to wszystkie twoje?
- Tylko trzy. — Wzruszył ramionami i wziął z haczyka na ścianie zestaw kluczy. — I motor, oczywiście — dodał.
   Wcisnął coś pilotem i otworzyły się bramy garażowe, wcisnął coś innym pilotem i w dali otworzyła się brama wjazdowa. Ominął mnie i szedł na na koniec garażu, więc ruszyłam za nim. Gdy dotarliśmy na sam koniec, zobaczyłam maszynę śmierci. Mogłam spisać testament.
- Zaraz coś dla ciebie znajdę — powiedział i rozejrzał się dookoła. Podszedł do metalowej półki, wziął z niej drugi kask i coś czarnego, a potem wrócił do mnie. — Masz kurtkę. — Podał mi ubranie do rąk, a ja odstawiłam swój kask na siedzenie motoru.
   Dokładnie obejrzałam skórzaną kurtkę i stwierdziłam, że była to damska kurtka.
- To twojej laski? — zapytałam.
- Co? — Zmarszczył czoło.
- Kurtka.
- Nie mam dziewczyny — westchnął.
- Ah tak? To skąd masz damskie ubrania?
- Nie interesuj się, dobra? — powiedział trochę poddenerwowany.
    Postanowiłam nie drążyć tematu i po prostu założyłam na siebie tą kurtkę. Kurde, pasuje idealnie. Nie mam pojęcia jak to jest możliwe. Wzięłam w rękę kask, ale jeszcze wstrzymałam się z tym, by go założyć.
- Daj torebkę, będzie wygodniej jechać — polecił, otwierając bagażnik przy motorze.
   Pokiwałam głową i podałam mu do ręki, a on ją schował. Podszedł jeszcze raz do metalowej półki i wziął z niej kurtkę dla siebie, którą po chwili założył. Wsadził na głowę kask, a ja zrobiłam dokładnie to samo, a przynajmniej próbowałam, bo nie radziłam sobie zbytnio z zapięciem.
- Pomogę ci. — Zabrał moje ręce i złapał za zatrzask.
- Nie przytnij mi brody — mruknęłam.
- To się nie ruszaj — odparł tym samym.
   Usłyszałam cichy trzask i zaraz Louis sprawdził czy rzeczywiście jest zapięte.
- Dobra, gotowe. — Wsiadł na motor, włożył kluczyki do stacyjki i spojrzał na mnie. — Jedziesz?
- Przecież wiesz, że nigdy nie jechałam czymś takim. Jak mam niby na to wsiąść? — zapytałam.
- Chodź tu przede wszystkim, okej? — westchnął i wtedy dostrzegłam, że stałam kilka metrów dalej, na uboczu. Podeszłam bliżej i czekałam na dalsze instrukcje. — Złap się za moje ramiona, postaw lewą nogę na tej podstawce i po prostu przerzuć drugą nogę, okej? — wytłumaczył mi, a ja pokiwałam głową.
   Złapałam się mocno za jego ramiona, ustawiłam nogę i przerzuciłam drugą, a potem opadłam na siedzenie za nim. Udało się, jest postęp. Może z tego nie spadnę.
- Brawo, kobieto, a teraz złap mnie w pasie, bo inaczej na stówę spadniesz. Raczej nie gryzę — dodał, zapalając silnik.
   Niechętnie wyciągnęłam ręce do przodu i oplotłam go nimi w pasie, a potem złączyłam dłonie, mocno zaciskając.
- Jesteś kryminalistką. Jakim cudem boisz się wsiąść na motor? — Parsknął śmiechem.
- Nie wiem, ty mi możesz to wytłumaczyć — prychnęłam.
- Siedzisz wygodnie? — zapytał, obracając głowę w moją stronę.
- Tak. Gdzie jedziemy?
- Przejechać się. — Wzruszył ramionami.
- Dobra, ale mam nie spaść i nie umrzeć, jasne?
- I tak nie mam prawa jazdy, więc mi go nie zabiorą.
- Że co?! — wystraszyłam się.
- Żartowałem. — Zaśmiał się.
- Zabiję cię, Tomlinson — warknęłam. — Zabiję cię.
- Chciałbym wiedzieć, że masz tyle odwagi, ale to nie prawda — odparł, a ja poczułam jak motor rusza. Wyjechaliśmy z garażu, a potem motor nabrał szybkiej prędkości. — Trzymaj się, bo będzie jeszcze szybciej! — krzyknął na głównej drodze.
   Jeszcze szybciej?! Po co ja się na to zgadzałam?!


***
*Louis*

   Jeździmy wokół Londynu już prawie godzinę z zawrotnie szybką prędkością. Szybko, bardzo szybko, a jej to najwyraźniej się podoba. Jeszcze nie spadła, a to dobry znak Tylko żebym tego przez przypadek nie wypaplał.
- L-Louis — usłyszałem za sobą cichy głos, ale nie byłem pewny czy, aby na pewno coś do mnie mówiła, czy po prostu mi się wydawało.
   Po chwili poczułem jak mocniej mnie ściska i zacząłem zwalniać.
- Co się dzieje? — zapytałem, patrząc w lusterko. Już nie rozglądała się i nie patrzyła na wszystko z wielkim zainteresowaniem. Teraz była pochylona, nie widziałem jej twarzy i już wiedziałem, że coś jest nie tak. Coś było nie w porządku. — Cassandra?
- Zatrzymaj... się... — usłyszałem jeszcze ciszej. Niemalże niesłyszalnie.
   Zacząłem zwalniać i cały czas patrząc w lusterko na to co się dzieje z dziewczyną, zjechałem na pobocze. Przejeżdżamy przez las, więc akurat nie ma dużego ruchu. Zatrzymałem się i odwróciłem o kilka stopni w jej stronę głowę.
- Co jest? — zapytałem, ale nie dostałem odpowiedzi. — Cassandra? — zaniepokoiłem się nie na żarty.
   Zszedłem z motoru i zdjąłem kask. Spojrzałem na nią, była pochylona do przodu, nie reagowała w ogóle. 
- Cholera, co się dzieje? — zapytałem ponownie.
   Położyłem swój kask na asfalcie, wyciągnąłem ręce w kierunku szatynki, a potem jak najszybciej zdjąłem z jej głowy nakrycie. Wtedy zobaczyłem, że się dusi.
- Nie... nie mogę... — tylko tyle zdołała wypowiedzieć, a ja nie do końca wiedziałem jak jej pomóc. To stało się nieoczekiwanie, lekka panika wzięła nade mną górę.
- Masz przy sobie inhalator? — zapytałem przejęty, a ona pokiwała głową.
- W...
- W torebce? — zapytałem, a ona przytaknęła. — Chodź, pomogę ci zejść. — Objąłem ją w pasie i ostrożnie zdjąłem z motoru.
   Postawiłem ją obok siebie i dla bezpieczeństwa nie puszczałem. Otworzyłem bagażnik i wyjąłem z niego jej niedużą, czarną torebkę. Odsunąłem ją i zacząłem przewracać wszystko, co w niej było. W poszukiwaniu inhalatora natrafiłem na jeszcze 20 innych rzeczy. Papierosy, zapalniczka, dwa zestawy kluczy, dokumenty, jakieś kosmetyki. Cholera wie, co ona jeszcze tu ma. Po kilku sekundach w końcu wygrzebałem nieduży przedmiot i przyłożyłem go do ust szatynki.
   Zrobiła kilka wdechów i na szczęście to wystarczyło, by przestała się dusić, ku mojej uldze.
- Przepraszam — wyszeptała po chwili.
- Za co? — Ściągnąłem brwi. — Że zaczęłaś się dusić? — zapytałem, nie rozumiejąc o czym mówi.
- Musiałeś się zatrzymać i...
- Zwariowałaś — stwierdziłem. — Jak możesz za to przepraszać? Ja naprawdę nie rozumiem twojego toku myślenia — powiedziałem zdumiony. — Lepiej powiedz, jak to możliwe, że zaczęłaś się dusić? Czy to przypadkiem nie zdarza się wieczorem i rano?
- Głównie tak — odpowiedziała cicho. — Ale jechałeś naprawdę szybko i... podobało mi się, ale zaczęłam tracić kontrolę nad oddechem i... i nie wiedziałam jak to opanować.
- Czyli to moja wina — podsumowałem.
- Nie. Nie powiedziałam tego. Po prostu...
- Rozumiem — przerwałem jej. — Jest w porządku.
- Na pewno?
- Tak. To raczej ja powinienem ciebie o to pytać. Jedziemy?
- A mógłbyś jechać trochę wolniej? — zapytała cicho.
- Będę — przytaknąłem.
   Podniosłem wzrok i zobaczyłem w dali samochód, stojący kilkanaście metrów dalej, który jechał za nami już spory kawałek. Świetnie. Po prostu tego mi brakowało!
- Tylko wstąpimy jeszcze do Zayna, okej? Mam do niego ważną sprawę — wymamrotałem w zamyśleniu.
- Jasne. Louis?
- Co? — wyrwałem się z zamyślenia i znów na nią spojrzałem.
- Dzięki, że mi pomogłeś — wyznała, a ja uśmiechnąłem się na jej słowa.
   Gdybym jej nie pomógł, raczej udusiłaby się i to byłaby po części moja wina.

***
*Cassandra*

   Zeszłam z motoru i zdjęłam z głowy kask, a potem wzięłam go w ręce. Odwróciłam się i zobaczyłam przed sobą posterunek policji. Co to, do cholery, ma wszystko znaczyć?
- Co ja ci zrobiłam, że przywiozłeś mnie na policję, Tomlinson?
- Co? — zapytał zamyślony, stając obok mnie.
- Co my robimy na policji? — zapytałam ponownie.
- Przecież mówiłem, że mam sprawę do Zayna.
- Zayn jest w więzieniu? — Szeroko otworzyłam oczy.
- Nie. — Roześmiał się. — Pracuje tu przecież.
- Czekaj, Zayn jest gliną? — zapytałam oszołomiona.
- Dziwi cię to? — zapytał, idąc w kierunku wejścia. Od razu ruszyłam za nim, niosąc w ręku kask.
- Raczej tak. Nieczęsto słyszy się o policjantach-przestępcach, którzy są w gangu.
- Lepiej nie mów tego głośno — upomniał mnie. — Jeśli ktoś to usłyszy — będzie katastrofa — syknął w moim kierunku.
- No tak, sorry — speszyłam się.
   Otworzył ogromne drzwi i weszliśmy do środka. Od razu doszło mnie ogrom dźwięków. Szumy, chaos, piski jakiś maszyn. Podeszliśmy do recepcji, gdzie siedziała policjantka, na oko — 40 lat.
- Szukamy komisarza Malika — zaczął szatyn, a kobieta w mig odpowiedziała, nawet nic nie sprawdzała.
- Jest u siebie, pokój nr 12 — odpowiedziała.
- Dziękuję. — Szatyn pokiwał głową. — Chodź — zwrócił się do mnie i skierował nas w głąb posterunku.
   Mijaliśmy wiele umundurowanych osób i przez to nie czułam się jakoś dobrze w tym miejscu. Ze względu na moją przeszłość i bliską przyszłość, chyba wolę unikać policji, tak byłoby najlepiej, ale oczywiście musiał mnie tu przywlec. Dotarliśmy pod pokój nr 12. Chciałam wejść wraz z nim, jednak on szybko mnie zatrzymał.
- Zostań, to potrwa tylko chwilę — powiedział i zostawił mnie samą na korytarzu. Idiota. W takim razie, po co z nim tu przychodziłam, skoro nie mogę wejść dalej?
   Usiadłam na pobliskim krześle, kładąc kask na kolanach. Jednak po chwili, patrząc w nudzeniu na drzwi, spostrzegłam, że Louis nie zamknął ich do końca i pozostały lekko uchylone. Wyprostowałam się i odrobinę przysunęłam do drzwi, aby móc lepiej słyszeć co się dzieje. Muszę wiedzieć co on ukrywa, skoro dalej wejść nie mogłam.
- Malik, cholera. Wiem, że nas śledził — usłyszałam głos Tomlinsona. Czy to ma zwiastować coś złego? Najwyraźniej.
- Jesteś pewny, że to on?
- Jestem pewny bardziej tego niż czy nie mam dziecka, o którym nie wiem. Jechał ciągle za nami, jak stanęliśmy — zatrzymał się kilkanaście metrów dalej. Kurwa, jeszcze wiem co widziałem!
- Mówiłeś jej, że ktoś za wami jedzie?
- Oczywiście, że nie.
- Tak czy inaczej, mamy problem. Teraz już na pewno ją widział. Wykorzysta to jakoś i...
   Przerwałam nasłuchiwanie, bo w moją stronę szło 2 policjantów. Odsunęłam się na poprzednie miejsce jak najdyskretniej, aby nie dać im znaku, że podsłuchiwałam innego komisarza. Minęli mnie, nawet na mnie nie spoglądając i gdy miałam znów przysunąć się do drzwi, one się z hukiem otworzyły.
- Idziemy. Zawiozę cię do domu. — Przede mną pojawił się wkurzony Louis. Stanęłam na równe nogi i popatrzyłam na niego jak na idiotę.
- Co? Przecież ja mam samochód pod twoim domem.
- Przywiozę ci go. Muszę wiedzieć, że dotarłaś bezpiecznie do domu. — Wyminął mnie, a ja zaczęłam za nim biec.
- Mogę wiedzieć co się dzieje?! — naskoczyłam na niego.
- Nie ma opcji. Tym sposobem wyślę cię tylko na śmierć.
   
Czy ja dobrze usłyszałam?! Na śmierć?! Po co ja się pakowałam w tą znajomość...?

***